Stało się. Sam domagałem się od dawna, aby PiS wskazał kandydata na prezydenta, więc właściwie powinienem uznać, że moim żądaniom stało się zadość. Jarosław Kaczyński ogłosił, że kontrkandydatem Bronisława Komorowskiego będzie Andrzej Duda. Była to zapewne bardzo trudna decyzja i prezesowi PiS nie było czego zazdrościć – zważywszy na sondaże, które pokazują ogromną popularność Komorowskiego, a także na kalendarz wyborczy, z którego wynika, że wybory prezydenckie poprzedzą o kilka miesięcy ważniejsze dla opozycji wybory do Sejmu, Kaczyński stanął przed prawdziwą kwadraturą koła. Jak przegrać wybory prezydenckie tak, żeby nie przełożyło się to na słabe wyniki w kampanii do Sejmu? Taki był jego dylemat. Czy udało się go rozstrzygnąć?
Najpierw zalety. Po pierwsze, Duda to polityk stosunkowo młody, można zatem powiedzieć, że wskazując go, PiS chciał postawić na nowe pokolenie. Młodość i świeżość kontra starość i ociężałość – tak mógłby wyglądać przekaz kampanii prezydenckiej. Po drugie, Duda to polityk związany ze śp. Lechem Kaczyńskim, można będzie zatem w czasie kampanii odwoływać się do dziedzictwa tragicznie zmarłego prezydenta. Po trzecie, jest to polityk lojalny wobec prezesa, dzięki czemu niezależnie od wyników Kaczyński może być pewien, że Duda nie zagrozi jego dominacji. Ta lista zalet jednak, mimo najlepszej woli, nie jest długa.
Największą wadą kandydatury Dudy jest brak rozpoznawalności i samodzielnej pozycji politycznej. Łatwo to porównać – kiedy śp. Lech Kaczyński wygrywał wybory, był politykiem powszechnie znanym o niekwestionowanym autorytecie. Był ważnym działaczem podziemnej Solidarności, potem nią praktycznie kierował, był także współzałożycielem Prawa i Sprawiedliwości. Sprawował funkcję szefa NIK, wsławił się jako stanowczy minister sprawiedliwości, wreszcie pokazał skuteczność jako prezydent Warszawy. Tymczasem Andrzej Duda do tej pory nie zajmował żadnego wysokiego i samodzielnego stanowiska, trudno bowiem za takie uznać funkcję wiceministra sprawiedliwości czy pracę w kancelarii prezydenckiej. Duda może uchodzić co najwyżej za pilnego i sprawnego urzędnika średniej rangi – nie okazał się do tej pory ani przywódcą, ani strategiem. Być może drzemie w nim ukryta wola mocy, do tej pory jednak się nie przejawiła.
Pomijając już brak doświadczenia, pierwszym problemem opozycji będzie wypromowanie Dudy w taki sposób, żeby kojarzył go i zagłosował na niego elektorat PiS. Jest to polityk mniej znany niż choćby Joachim Brudziński, Mariusz Kamiński czy Antoni Macierewicz. Trudno wyobrazić sobie, żeby Duda miał szansę przyciągnąć do PiS nowych wyborców. W tej roli lepiej sprawdziłby się na pewno Jarosław Gowin czy nawet któryś z paru, związanych z Kaczyńskim, profesorów.
Prawdziwym pytaniem jest zatem nie to, czy Duda ma szansę z Komorowskim wygrać, bo ta jest niewielka, ale to, czy uda mu się zdobyć poparcie całego własnego elektoratu. Gdyby tak się stało, można by o nim mówić jako o prawdopodobnym następcy Kaczyńskiego w partii. I taka zdaje się być stawka zbliżającej się kampanii.