Wrażenie oddalenia. Wrażenie oddalenia i świadomość, że mnie to już zupełnie nie dotyczy. Jak informacja o postępkach kogoś, kto już dawno przestał być przyjacielem, kto już dawno przestał być mistrzem.
„Kronos” Witolda Gombrowicza. Żaden tam dziennik intymny, żadne arcydzieło odnalezione po latach. Chaotyczne miejscami notatki, robocze zapiski, o stanie finansów, kłótniach, umowach wydawniczych. O zdrowiu i o życiu erotycznym. Smutne to w dodatku bardzo, miejscami obleśne.
Podredagowane, żeby w ogóle dało się czytać, zrekonstruowane, opatrzone przypisami.
I promocja tego dzieła. Żenująca jeszcze bardziej od handlu Mrożka jego dziennikami.
Bo tu już rzeczywiście nie ma literatury. Nawet kiepskiej. To są po prostu notatki. Pisane dla samego siebie, choć przecież i tak częściowo kryptonimowane, by pederastia nie biła tak w oczy, by nie były dowodem w sprawie. Ktoś przecież jednak mógł otworzyć szufladę, mógł przejrzeć teczkę.
Notatki pozbawione wartości literackiej. Wolne od poważniejszej refleksji już nie moralnej, ale jakiejkolwiek. Poza buchalteryjnymi zapiskami o stanie finansów czy zdrowia, imionami czy profesją wykorzystywanych seksualnie młodzieńców, informacjami o ciągłym borykaniu się z syfilisem czy egzemą – prawie nic więcej.
Z moralnego punktu widzenia – puk puk, halo, można chyba jeszcze takie zdanie napisać?! – z moralnego punktu widzenia – rzecz odrażająca. Przygodne, często płatne kontakty homoerotyczne, seks pozbawiony głębszych uczuć, zaliczanie marynarzy, drobnych złodziejaszków, młodzieńców uwiedzionych w kawiarni. Emocjonalne kalectwo. Łapanie chorób: syfilis, wrzody w kroczu, zastrzyki, zastrzyki. Życie w ciągłym zagrożeniu, szantażem, zdemaskowaniem, okradzeniem przez kochanków. Strach przed policyjnymi obławami na pederastów i prostytutki, konieczność przedstawiania fałszywych świadków w komisariatach wystawiających świadectwo moralności, aresztowania. A przy tym to wszystko ledwie szkicowane, że nie dowiemy się niczego nawet o kolorycie tamtego życia. Zero. Czy notatka o „katastrofie” to potwierdzenie plotki o zgwałceniu Witolda w Retiro? Czy męska prostytucja uprawiana przez przyciśniętego przez biedę Gombrowicza, to tylko plotka Kubańczyków? Tego też nie zweryfikujemy, bo zanoty są naprawdę lakoniczne i przeznaczone do własnego użytku. Ku pamięci…
Oczywiście: trzeba wzniecić zainteresowanie, trzeba zarobić, więc wdowa po Gombrowiczu i strażnicy schedy po nim robią wielkie zamieszanie, dając prawdziwy popis promocyjnej hucpy. Rita we wprowadzeniu pod tytułem „Na wypadek pożaru” przytacza rzekome słowa Witolda: „Jeśli wybuchnie pożar, bierz „Kronos” i umowy, i uciekaj najszybciej jak możesz”. Brzmi to tak niezdarnie, jak opowieść przed sądem o szczegółowych spadkowych dyspozycjach wygłaszanych na łożu śmierci.
No, ale przecież fałszu w tym wprowadzeniu do książki jest więcej. Choćby powołanie się na „Słowo wstępne” do pierwszego tomu „Dziennika”, gdzie Gombrowicz pisał: „Pozostało mi jeszcze coś w zapasie, ale tej reszty – bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać”. Niby, że te notatki autobiograficzne miały być utajonym fragmentem „Dziennika”? Że następuje oto upragniona odsłona journal intime? Wolne żarty. Przecież o ile „Dziennik” to literackie arcydzieło, niezwykle kunsztownie zorganizowana wypowiedź artystyczna, nowatorska narracyjnie, arcymistrzowsko wykorzystująca język polski, przynosząca kapitalne refleksje o świecie, literaturze, Polsce, egzystencji, to „Kronos” wartości literackiej nie ma żadnej.
Oczywiście, jak widać z naszych pism kulturalnych, pod pozorem recenzji można sprzedać swoje dawne wypracowanie o Gombrowiczu.
Można też włączając się w promocyjny trans napisać – jak Tadeusz Sobolewski w „Gazecie Wyborczej” – o tych niezbornych często notatkach, że „Panuje w nich Flaubertowska zwięzłość i obiektywizm. Wszystkie sfery życia umieszczone są na równi”. No tak, ale krytyk ów ma już doświadczenie w promocji literacko poronionych dzieł, gdy reklamował „Tajny dziennik” Mirona Białoszewskiego, który przypadł mu w schedzie po poecie.
Więc pisze Sobolewski, co pisze i w humanistycznym sosie stara się serwować obleśne przygody Gombrowicza w Argentynie. Uwodzenie młodych chłopców, korzystanie z usług męskich prostytutek nasz złotousty krytyk sprzedaje jako szczytowy wymiar człowieczeństwa. Obficie cytuje przy tym „Dziennik”, sugerując że i lektura „Kronosa” przynieść może podobne olśnienia. No i oczywiście obowiązkowo przy Gombrowiczu wspomina o jakiejś ascezie i heroizmie.
Asceza? Że po prostu schorowany, wycieńczony już nie mógł uprawiać pederastii?
A heroizm? Naprawdę, nasi krytycy powinni zmienić swoje podejście do starości. Jeśli ktoś punktuje swoje dolegliwości, jeśli notuje oznaki słabnącego ciała, wylicza lekarstwa i terminy medyczne, przyznaje się do słabości – to w dobie ekshibicjonizmu nie jest to żaden heroizm. Taka panie konwencja tej naszej kultury. Więc opowieść o trudnościach z oddychaniem czy bólach tu i ówdzie to już zwykła sprawa.
Jeśli w dodatku robi się to w zapiskach nieprzeznaczonych do druku, to kompletnie nie ma to wymiaru moralnego, tylko bardzo praktyczny.
I walka z egzemą, syfilisem, notatki o „wrzodach na jajach” czy czymś, „co wycieka z członka” nie są żadnym heroizmem, tylko po prostu roboczymi, całkiem praktycznymi zapiskami człowieka, który prowadząc mało higieniczny tryb życia, uprawiając seks z przypadkowymi partnerami naraża się na wiele chorób.
Czy rzeczywiście Witold wiązał z „Kronosem” nadzieje tak wielkie, jak sugerują wydawcy? Śmiem wątpić. Uznawał przecież literaturę za coś bardzo sztucznego, ba, kamuflował się i mimo pozory szczerości starał się mylić tropy związane z genezą wielu wątków i ujęć.
Słynny zapis z „Dziennika”: „Źródła moje biją w ogrodzie, u wrót którego stoi anioł z mieczem ognistym. Nie mogę tam wejść. Nigdy się nie przedostanę. Skazany jestem na wieczyste krążenie wokół miejsca, gdzie święci się moje najprawdziwsze oczarowanie.
Nie wolno mi, bo.., te źródła wstydem tryskają, jak fontanny! Ale ten nakaz wewnętrzny: zbliż się jak najbardziej do źródeł wstydu swego!”
Ale przecież dla wielu czytelników gombrowiczowskich dzieł to obtańcowanie wstydu było ewidentnym homoseksualnym pląsem i robienie z tego nabożeństwa wydawało się czymś niezwykle irytującym. Wściekłości swojej nie krył Pier Paolo Pasolini, który po lekturze opowieści o ręce kelnera, konstatował, że przecież to beznadziejne, iż pisarz nie chce nazwać po imieniu swej pederastii. Andrzejewski z kolei końcówkę powyższych zapisków „Ubierać się we wspaniały płaszcz aby móc zejść do portowej knajpy” włożył w usta pederasty z „Miazgi”, bo doprawdy żenująca była dla wielu ta gra Gombrowicza z własnym, ewidentnym homoseksualizmem.
Czy więc Gombrowiczowi mogło zależeć na upublicznieniu prywatnych notatek? Aż tak przewrotny chyba nie był.
Zresztą, nie moja to sprawa, bo spór o Gombrowicza homoseksualistę rozgrzewa dwie zupełnie mi obce frakcje.
Jedna to akademiccy kapłani od Witolda, którzy z dobrą lub złą wiarą przez lata przyjmowali kategorie narzucane przez mistrza i podejmowali opowieść o aniołach z mieczem ognistym, nie widząc swej śmieszności, gdy na naukowych sesjach posługiwali się pojęciami rozpowszechnionymi wśród klanu homoseksualistów, te wszystkie wyższości, niższości, młodszości, etc. To ci, którzy do wierzenia podawali opowieść o argentyńskich młodzieńcach bezinteresownie kształconych przez wielkiego Gombro.
Druga to fani gender studies, którzy z Witolda uczynić chcieliby sztandarowy przykład artysty homoseksualnego.
No tak. Więc jeśliby spojrzeć na groteskowość sporu, jaki właśnie za sprawą „Kronosa” rozgorzał, sytuacja jest rzeczywiście czysto gombrowiczowska. Oto poważni profesorowie, wymachują kartkami z zapiskami Witolda i wkładając na nos okulary odcyfrowują notatkę o jakiejś rzekomo wydupconej przez naszego mistrza kuchcie czy służącej. Triumfują. Żeńskie imię czy lakoniczny zapis „kurwa z tryprem” służy im jako argument w wielkim literaturoznawczym sporze. Hurra! Nasz wielki Witold wsadzał siusiaka nie tylko w argentyńskich chłopców, jego erotyzm był bardziej skomplikowany: niech żyje biseks!
No ale przecież ideologicznie zaczadzeni genderowcy nie odpuszczą: zacytują świadectwo Alejandro Russovicha, że Witold często dla kamuflażu zmieniał imiona chłopców na żeńskie, a poza tym – i to chyba argument ostateczny – zacytują notkę podsumowującą rok 1964 i współżycie z Ritą: „Miłość z kobietą po dwudziestu latach co najmniej”.
A właśnie, a sprawa Rity i małżeństwa, nawrócenia na heteroseksualizm?! Sam Witold przecież pisze: „przemiana, nawrócenie”! – zakrzyknie obóz kapłański i machać pocznie zdjęciami państwa Gombrowiczów faktycznie jak z rodzinnego albumu. Witold i Rita przy samochodzie, Witold siedzi, Rita wpatrzona w niego stoi. Jeszcze tu jakiś piesek, proszę bardzo.
Ha ha ha – obśmieją starców genderowcy. Coś szybko to nawrócenie na hetero minęło. Zerknijcie w notatki, to był tylko eksces, złudzenie. Poza tym: co to za małżeństwo?! Rita nie była ani powierniczką Witolda, ani muzą. Ani intelektualną partnerką, ani też przedmiotem żądzy. Więcej emocji budził w nim marynarzyk niż ta schludnie ubrana Kanadyjka, której zresztą wypłacał pensję.
Protestują profesorowie, co książek tyle napisali, referatów wygłosili, gotowi nawet do Argentyny się wyprawić w poszukiwaniu jakiejś matrony, co by poświadczyła, że Witold ją smyrgał, ale im głośniej krzyczą, tym bardziej ewidentne staje się, że homoseksualny klucz do Witoldowych wątków pasuje jak ulał, że wchodzi jak spasowany, że żaden to wytrych, żadna przemoc, tylko komnaty kolejne się otwierają i to, co kamuflowane, na jaw wychodzi. Machają jeszcze profesory farmaceutką i jakąś Jadźką, i jeszcze do tego przedwojenną kurwą, ale przecież prawda, jak Albertynka w „Operetce” – na cześć pewnego Alberta nazwana zresztą – stoi bezczelna i triumfująca.
No dobrze, ale czy linia obrony przyjęta przez kapłanów Witoldowego kultu jest sensowna? Czy opowieść o „wieloznacznej i nieokreślonej seksualności pisarza” da się utrzymać w świetle opublikowanych właśnie zapisków?
Nie za bardzo. Ale też trzeba powiedzieć, że cały rytuał odprawiany przy okazji opublikowania „Kronosa” mało ma wspólnego z rzetelnością. Oprócz wstępu wdowy otrzymujemy posłowie Jerzego Jarzębskiego naczelnego polskiego gombrowiczologa, który oprócz mało przekonujących rozważań o tytule, każe traktować te notatki niczym dzieło literackie przeznaczone do publikacji. Pisze na przykład, że autor „nie szczędzi nam drastycznych i poniżających szczegółów swoich dolegliwości”. Jakie „nam”?! Człowiek notuje sobie, co się dzieje z jego organizmem, by móc konsultować to z lekarzami, by pamiętać, a Jarzębski robi z tego komunikację literacką.
A w innym miejscu, zupełnie bałamutnie zachwycając się stylem, pisze „uderza głos równy, z reguły pozbawiony emocji”, co po pierwsze nie jest prawdą, bo histeria, związana z lękiem przed śmiercią, czy uczucia, jakie budzą finansowe perypetie są jednak łatwo uchwytne, a po wtóre, to nie są żadne zabiegi artystyczne, tylko naturalny rezultat wynikający z osobistego charakteru zapisków. Czy taki sam głos równy uderzyłby Jarzębskiego, gdyby czytał notatki zwykłego schorowanego urzędnika?
Ale co tam, wbrew faktom opowiadajmy bajki, choć przecież to wszystko notowane było, by nie zapomnieć, a czasem by pocelebrować przeszłość (czyż odtwarzanie w latach pięćdziesiątych przedwojennych podbojów i te wyliczanki imion, nie przypominają aktywności Leona w „Kosmosie”?).
Nie mój spór, więc groteskowość tych zabiegów w oczy uderza i nawet do chichotu jakiegoś skłania.
Oczywiście zaprzysięgłym wrogom twórczości Gombrowicza wygodnie byłoby oddać go w całości w ręce krytyki gejowskiej. Niech wychwalają go jako modelowego pisarza homoseksualistę i zabierają go sobie. To, co w mniemaniu gejów jest zaletą, dla strażników skostniałej narodowej tradycji jest ostatecznym argumentem za przepędzeniem Witolda z panteonu polskich twórców. Po cóż wdawać się w skomplikowane dystynkcje, skoro gejowscy krytycy zawłaszczając Witolda, rozwiązują nam wszystkie problemy.
No dobrze, tylko że Witold Gombrowicz to najwybitniejszy pisarz polski dwudziestego wieku.
I wystarczy zamiast „Kronosa” wziąć do ręki prawdziwy jego „Dziennik”, by już od pierwszych zdań zasmakować święta, jakim jest celebrowanie polskości, delektowanie się polszczyzną, jakim jest obcowanie z głową przenikliwą i ręką pewną.
Sprawy nie załatwi więc oddanie gejom autora „Trans-Atlantyku”, bo bez dzieł Gombrowicza polska kultura po prostu nie istnieje.
Witold Gombrowicz, „Kronos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013