Autorka koncentruje się na trzech kategoriach więźniarek: komunistkach, nacjonalistkach ukraińskich (OUN-UPA), polskich działaczkach i żołnierzach niepodległościowych. Historyczka nie wyjaśniaj ednak, dlaczego Volksdeutschki, które przemykają się przez pracę, nie są traktowane wraz z Reichsdeutschkami jako osobna kategoria więźniarek politycznych (s. 139). Ale wydaje się być zaskoczona, że takowe były więźniarkami funkcyjnymi (s. 122).
Autorka często unika nazywania tych więźniarek kategorią narodową tylko określa je jako tajemnicze „Nazi” (s. 132). Jednocześnie upiera się, że „tożsamość jest niestabilną kategorią” (s. 214). Jeśli tak, to jaki sens jest wogóle wyróżniać Polki, czyli więźniarki niepodległościowe, jako osobną kategorię? Zapewne nie zgodziłyby się, że ich poczucie tożsamości narodowej było płynne. Przecież właśnie cierpiały za to, że ich tożsamość polska była sztywna. Odrzucała nazizm i komunizm. Tym bardziej, że były one w większości z warst wyższych, miejskich (s. 211).
Müller przeprowadziła badania w 8 archiwach, zrobiła wywiady z 35 osobami, ponadto zapoznała się z relacjami 7 osób, które zebrali inni naukowcy, oraz została dopuszczona do 18 zbiorów prywatnych. Powinno robić warażenie. Mimo, że Ukrainki w większości odmówiły udzielenia wywiadów (s. 153-154).
Niestety historyczka nie potrafiła materiału tego właściwie użyć, bowiem nie pozwala jej na to feministyczno-marksistowska ideologia. Zamiast tego mamy dualizm: faktografia pomieszana z propagandą. Adekwatny opis prawa komunistycznego (s. 48-50), celny opis warunków więziennych (s. 105). Na przykład, mocna jest opowieść o komunikowaniu się za pomocą alfabetu Morsea przez ścianę (s. 164), a szczególnie wysłuchiwanie w ten sposób Mszy św. (s. 192). Jednak poza tym porażający żargon i wydumane konstrukty intelektualne, które nie pozwalają na zrozumienia psychiki więźniarek i warunków uwięzienia.
Autorka ujawnia się jako alchemistka, która zamienia złoto na metale poślednie. Oznacza to, na przykład, że Müller nie uznaje uniwersalnych praw obowiązujących zarówno kobiety jak i mężczyzn (s. 31). Uważa, że można z kobiet zerwać ich uniwersalne człowieczeństwo i zastąpić badziewiami feminizmu. A w rzeczywistości różnic nie było dużo. U kobiet to rodzenie dzieci i menstruacja (s. 111-112)
Müller obiecała nam „analizę genderową” (s. 32) i słowa niestety dotrzymuje. Całość ubiera w ogłupiający żargon. Pisze choćby o tym, że przymus publicznego rozbierania się przy strażnikach „pozbawiła więźniarki indywidualności i zredukowała je do czystego aspektu fizycznego, w którym ich główną troską był ból i kłopoty z kontrolowaniem ich własnej fizjologii. Ból był spotęgowany emocjonalną i bardzo subiektywną dynamiką strachu i kulturowego znaczenia przypisanego własnemu ciału” (s. 102). Czysty śmietnik językowy Foucaulta.
Można ziewnąć tutaj, ale warto też wskazać, że ból i strach są częściami naszej indywidualności. Czyli gdzie tu logika? Albo się gubi indywidualność i wtedy nie odczuwa się ani bólu ani strachu, albo indywidualność pozostaje mimo strasznych warunków. Tylko prześladowcy, czyli komunistyczni strażnicy, mogli patrzeć na indywidualne więźniarki jako kolektywne bydło, co czyni tutaj autorka. Podobnie jak sztuczny konstrukt „odzyskiwanie ciała" (s. 107). Od kiedy ciało przestawało być własnością jego właścicielki? I przy okazji Müller dyżurnie dokopuje znienawidzonemu przez feministki ideałowi Matki-Polki (s. 116).
If the Walls Could Speak jest kalką metodologiczną i ideową pionierskich dokonań Katherine Jolluck na polu dziejów Polski, szczególnie Gułagu. Müller też ma końskie okulary, wszystko widzi przez pryzmat ideowy marksizmu-feminizmu z obowiązkowymi odniesieniami do Michel Foucalt. I w przeglądanych przez siebie materiałach autorka odnajduje to, co chce, a nie to, co w nich rzeczywiście stoi.
Na przykład, Müller genialnie odkryła, że Stefania Broniewska, żołnierz NSZ, była rzekomo lesbijką (s. 149-150). Dzięki uprzejmości dr. Rafała Sierchuły udało mi się dotrzeć do źródła tej rewelacji – grubej teczki w IPN Bydgoszcz. Według ubeckich dokumentów agentka celna Volksdeutschka Janina Enderle faktycznie mówiła Ubekom, że jest lesbijką i ma stosunki z panię Broniewską. Agentka zauważyła, że jej fantazje lesbijskie wywołują u jej zleceniodawców odruch wymiotny i zrzucają ich na fałszywy trop, redukując wymagania od podwładnej. Dopiero po dwóch latach prymitywni ubecy zrozumieli, że agentka komfabulowała cały czas. Przekazywała im fałszywe informacje. Co napisali czarno na białym, a czego Müller nie potrafi przetworzyć.
Otóż niezwykle dzielna Stefania Broniewska była żoną Komendanta Głównego NSZ. W więzieniu matkowała i ciotkowała młodszym więźniarkom. Opowiadała mi zresztą o tym inna współwięźniarka, śp. Hanka Rozwadowska. Było to standartowe zachowanie w naszym środowisku, co potwierdzają relacje mojej babci Ireny Chodakiewiczowej i jej koleżanek. U mężczyzn było podobnie. Na to składało się też wychowanie religijne i patriotyczne. Ale Müller woli włochate myśli w takt marksizmu-lesbianizmu. Można i tak. Ale co to ma wspólnego z nauką? Czy były lesbijki? Jasne. Ale nie ma podstaw aby przypisywać tego Stefanii Broniewskiej.
Czasami odnosi się wrażenie, że historyczka nie bardzo wie co pisze. Na przykład, opisała strajk głodowy. Podkreślała, że więźniarki miały wszystko „pod kontrolą” (s. 129, 132). Ale niedługo potem dodaje, że strażnicy po prostu zaczęli je dokarmiać na siłę. Ładne „pod kontrolą”.
Feministyczna metodologia dusi całość pracy. Brak logocentryzmu, tylko mielone wszędzie slogany lewicowe. Wszechobecna mamy odniesienie do „gender”, czyli sztucznego słowa, które ma zastąpić „płeć” (sex), a z założenia sygnalizuje, że nasza płeć jest sprawą wyboru a nie biologii. Tożsamość stała nie istnieje, a jest rzekomo skonstruowana – przez patriarchat naturalnie.
Autorka pisze o uwięzionych kobietach, ale w oderwaniu od szerszego kontekstu. No, bo jeśli przyjąć, że cierpiały, to w porównaniu do kogo? Jeśli nie dostaniemy choćby powierzchownego opisu doświadczenia mężczyzn to nie mamy skali porównawczej. Müller często nie rozumie materiału. Na przykład, nie wie co to samocenzura. I nie potrafi odróżnić antyfeministycznych wątków od narracji ala picaresque (s. 199, 207), udowadniając, że feminizm nie wpływa na rozwój poczucia humoru. Tam gdzie autorka widzi ambiwalencję, w rzeczywistości mamy przemilczenie, a może nawet fatalną miłość do Wielkiego Brata (s. 212).
Warto też zwrócić uwagę na łagodne raczej podejście autorki do komunizmu. Gdyby w jej narracji w pewnych miejscach usunąć słowo „komunizm” a zastąpić nazizmem, wyszłaby na apologetkę Hitlera z pewnością (s. 155). Wspominając jedną z komunistycznych fanatyczek pisze o jej „niewinne oddanie ideologii, która sprawiła, że jej życie stało się pełniejsze” (s. 227). A dlaczego nie napisała o jakiejś oddanej narodowemu socjalizmowi Niemce w taki sposób? To byłby skandal. Müller rutynowo degraduje antykomunizm jako jeden z najważniejszych mechanizmów walki o życie więźniarek. Powiada: “Polska historiografia ma tendencję postrzegać uwięzionych polskich patriotów jako symbol niesprawiedliwości i cierpienia albo jako przedłużenie walki o niepodległość. Jest to jednak raczej jednostronny pogląd, który ignoruje fakt, że tożsamość jest katagorią niestabilną... Raczej niż antykomunizm, one broniły model, który pomógł im przeżyć w godności, model, który nazwały po zwolnieniu, ale który większość z nich twierdziła pomógł im w więzieniu” (s. 214).
A jaki to był model? Był to model patriotki, Matki-Polki, religijnej i bogoojczyźnianej. To nie historycy polscy, a właśnie więźniarki tak się identyfikowały, chociaż zwykle bez patosu, ale prawie zawsze antykomunistycznie. Więźniowie też. Przecież każdy sprzeciw wobec rzeczywistości więziennej to był antykomunizm. Wszystko co było negacją komunizmu było antykomunizmem. Autorka tego nie rozumie.
Zamiast epatować nas feminizmem, Müller powinna najpierw podszlifować podstawową wiedzę historyczną. Historyczka zupełnie nie zna się na mechanizmach rekrutacyjnych agentury UB (s. 162), a pisze o agentkach. Podaje też fałszywie, że Armia Krajowa istniała przed wojną (s. 29). Müller naturalnie preferuje moralny relatywizm. Parytetowo traktuje rzezie wołyńskie i inne przeprowadzone przez ukraińskich nacjonalistów z akcjami samoobronnymi i odwetowymi AK (s. 153).
Autorka epatuje anachronizmami. Wszędzie historyczka stawia Vilnius i Lviv (s. 35-36, 154), zamiast Wilno i Lwów, ale też dziwacznie pisze Peremysl zamiast Przemyśl (s. 38, 232), chociaż tą drugą nazwę czasami stosuje też (s. 47). Dlaczego? Naturalnie aby polityczną poprawnością przyhołubić mniejszości narodowe. Jakby Müller poczuła się gdy ktoś o niej obsesywnie pisał Młynarz? Autorka zresztą jest na bakier z geografią też. „Wroclaw” (czyli Wrocław) nie leży w „Polsce centralnej” (s. 232), a zachodniej.
Być może to wina redakcji, gdzie Oxford University Press wielokrotnie już pokazała niechlujne podejście do manuskryptów dotyczących spraw polskich. Inaczej byłoby napisane: rtm. Zygmunt Szendzielorz, a nie „Szyndzielorz” (s. 108), Ilia Ehrenberg, a nie „Erynburg” (s. 197); Jerzy Ślaski, a nie „Śląski” (s. 237). Są też niekiedy błędy w tłumaczeniu. Na przykład, powinno być “authoritative source”, a nie „authoritarian source” (s. 198); a „dulah hag” a nie “obstetric hag” (baba położnicza, s. 214).
W pewnym sensie książka Müller to akademicki odpowiednik „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego. Wkładanie do jednego worka więźniarek niepodległościowych z komunistkami i innymi to policzek relatywizmu dla walczących o wolność RP. Ponadto, zanim zajmiemy się menstruacją, warto nauczyć się o ludzkiej fizjologii wogóle. Rozprawa o menstruacji więc nie zastąpi nam poznania historii (s. 258).
Generalnie, If the Walls Could Speak to pełen skaz wysiłek aby przetłumaczyć horrory doświadczenia więzień komunistycznych na język post-modernistycznych pseudowrażliwości za pomocą dekonstrukcyjnej i bezładnej narracji, wyrażonej hermetycznym żargonem akademickim.
Miejmy nadzieję, że ktoś nie sparaliżowany marksistowsko-feministyczną ideologią zajmie się poważnie więźniarkami politycznymi. Należy im się.
Marek Jan Chodakiewicz
Washington, DC, 30 września 2020
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.