Verbrennungskommando. Popioły powstańczej Warszawy
  • Damian CyganAutor:Damian Cygan

Verbrennungskommando. Popioły powstańczej Warszawy

Dodano: 
Palenie zwłok przez Verbrennungskommando. Zdjęcie odnalezione w domu Wedla
Palenie zwłok przez Verbrennungskommando. Zdjęcie odnalezione w domu Wedla Źródło: Wikimedia Commons
Przymuszeni przez Niemców Polacy "oczyszczali" ulice Warszawy paląc ciała tysięcy pomordowanych mieszkańców Woli. O istnieniu Verbrennungskommando świat miał się nigdy nie dowiedzieć, ale relacje świadków tamtych straszliwych dni przetrwały. Na szczęście.

Powstanie warszawskie pochłonęło blisko 200 tysięcy ofiar. Stosy rozkładających się w całym mieście zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci stały się problemem dla Niemców. "Zwały trupów" – stwierdził po przybyciu do Warszawy generał SS Erich von dem Bach-Zelewski, wysłany przez Himmlera do stłumienia powstania. "Sprzątając" miasto z ciał, hitlerowcy użyli metod wypracowanych podczas zacierania zbrodni w obozach koncentracyjnych.

8 sierpnia 1944 roku Von dem Bach wydał rozkaz utworzenia Verbrennungskommando. Siłą wcielono do niego 50 młodych i zdrowych cywilów, którzy stali się więźniami przeznaczonymi do zadań specjalnych. Grupa składała się z przedstawicieli różnych zawodów – adwokatów, inżynierów, nauczycieli. Ich koszmarna praca była podobna do tej, jaką wykonywali żydowscy więźniowie Sonderkommando w obozach w Treblince, Sobiborze i Auschwitz. Ciała zabitych kazano im układać na stosach i palić. Heinrich Himmler nazywał tych nieszczęśników "nosicielami tajemnic". Ponieważ byli świadkami niemieckiego ludobójstwa, ich także później likwidowano i zatrudniano nowych.

Krew stolicy

Verbrennungskommando stacjonowało w barakach kolejowych przy ulicy Sokołowskiej na Woli. Dowodził nim porucznik SS o nazwisku Neumann. Jednym z więźniów komanda kremacyjnego był Tadeusz Klimaszewski. Swoją bezcenną relację spisał dopiero po wojnie w książce "Verbrennungskommando Warsachu", wydanej po raz pierwszy w 1959 roku. Jego świadectwo przeraża.

"Ruszyliśmy więc połączeni w dwójki w kierunku najbliższych zwłok, ale zmasakrowane ciała, całe oślizłe od krwi, budziły odrazę. Ktoś wyciągnął z kupy porozrzucanych rzeczy kawałki płótna czy bielizny owijając sobie nimi ręce. Szybko zrobiliśmy to samo. Tak zabezpieczeni schylaliśmy się po zwłoki. Krótka wędrówka na brzeg wyrwy i rozbujane ciała leciały w dół staczając się po spiętrzonym stosie zwłok. Pracowaliśmy w milczeniu z rozpaczliwym wstrętem. Szmaty na rękach szybko przemiękały obejmując czerwoną mazią ręce aż po łokcie. Odrzucaliśmy je teraz bezużyteczne, tylko zawadzające w pracy. Krew, wszędzie krew, na rękach, spodniach i cele" – pisze Klimaszewski o tym, co zobaczył w okolicach Hali Mirowskiej.

Wołanie z piekła

Plamy krwi członkowie Verbrennungskommanda zasypywali ziemią, a na stosy splątanych ludzkich ciał wylewali kanistry z benzyną. Na końcu rzucali zapałkę. Ich pracę nadzorował esesman Thieschke. Ciągle zniecierpliwiony zerkał na zegarek, krzycząc i poganiając więźniów. W pewnym momencie jeden z towarzyszy Klimaszewskiego nie wytrzymał i płacząc zaczął prosił kolegów: "Nie sprzątajcie ich, nie róbcie tego. Przecież wojna się kończy, trzeba ich tu zostawić, niech inni zobaczą, niech widzą. Przyprowadzimy tu ludzi z całego świata, niech zobaczą!".

Ten krzyk rozpaczy skończył się dla niego tragicznie. Otumaniony skalą zbrodni, położył się pod murem i przestał pracować. Gdy Niemiec zauważył, co się dzieje, zabrał go i zastrzelił, a ciało kazał wrzucić do paleniska. "Opuszczona w dół siwa głowa odsłoniła twarz mokrą jeszcze od łez. Z półuchylonych ust sączyły się czerwone krople krwi na ręce kapo" – wspomina Klimaszewski.

Zdarzało się, że razem z Polakami płonęli zabici Niemcy. Esesmani postępowali tak, kiedy nie było świadków. "Gdy (…) stwierdzili, że w pobliżu nie kręcą się niemieccy żołnierze, kazali je palić razem z innymi. Nie ściągano z nich ani łańcuszków z numerem, nie zabierano dokumentów. Przeciwnie, kazano palić wszystko z przebiegłą pedanterią. Dowody, dokumenty, listy, fotografie, najlżejsze ślady pochłaniał płomień stosu".

Szczęście w nieszczęściu

W ciągu dwóch tygodni Verbrennungskommando "oczyściło" ze zwłok ulice Wolską, Chłodną i Elektoralną. 23 sierpnia grupa doszła do linii frontu. Klimaszewski razem z dwoma towarzyszami dostał się w okolice Ratusza na teren kontrolowany przez powstańców i cudem uniknął śmierci. Reszta mężczyzn z jego komanda została później rozstrzelana.

Okazało się, że ocalenie było dla Klimaszewskiego dopiero początkiem powstania. Dołączył do batalionu "Czata 49", należącego do zgrupowania "Radosław" i brał udział w zaciętych walkach o Starówkę. Po kapitulacji Warszawy został wywieziony na roboty do kamieniołomu w Turyngii w środkowych Niemczech. Do Polski wrócił po wojnie. Pracował w warszawskim Banku Handlowym oraz jako konduktor wagonów sypialnych "Orbisu", przekształconych później w "Wars".

12 ton

W swojej książce Klimaszewski podaje, że wędrując ulicami Woli Verbrennungskommando spaliło na stosach ponad 8 tysięcy zwłok, obrabowanych wcześniej przez Niemców. Prochy pomordowanych znajdują się w mauzoleum przy pomniku Polegli Niepokonani na cmentarzu Powstańców Warszawy. Złożono tam szczątki ponad 100 tysięcy osób i 12 ton ludzkich prochów.

Naprawdę trudno znaleźć drugie podobne miejsce w Europie. Bo jest tylko jedno miasto, które co roku zatrzymuje się na minutę.


Relację Tadeusza Klimaszewskiego z jego działalności w Verbrennungskommando można zobaczyć w filmie "Rzeź Woli. Akt oskarżenia" w reżyserii Rafała Geremka. 

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także