Za czasów COVID mieliśmy kilka grup społeczno-medialnych. Byli decydenci, do dziś jakoś poukrywani, był też społeczny podmiot covidowy, czyli naród – szybko podzielony na zaszczepionych i tych niezaszczepionych, byli też eksperci. Na początku rząd słuchał ekspertów praktycznie w zupełności, po czym rozpoczął się proces „politycyzacji wirusa”, to znaczy rządzący przed podjęciem decyzji pandemicznych zaczęli częściej spoglądać na badania opinii publicznej niż wnioskować z (dodajmy wątpliwych) danych epidemiologicznych.
Media, które zarówno uwiarygadniały decydentów, jak i podbijały napięcie pandemiczne nowymi rewelacjami, korzystając w pandemii z szerokiego grona ekspertów. Ci oficjele wśród ekspertów, częściej uzasadniali podjęte decyzje, ale zaraz za nimi, a właściwie przed nimi szedł szwadron samomianowanych, głównie przez media, ekspertów bardziej medialnych niż medycznych. Wystarczyło tylko mieć jakiś dyplom, choćby i z reumatologii, by być codziennym medialnym gościem w polskich domach. Wystarczyła tylko biegłość w zawieraniu w kilku medialnie zapamiętywanych zdaniach jakichś nowych rewelacji, głównie opartych na eskalacji strachu. To były twarze pandemii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.