Klasykiem gatunku jest oczywiście omawiany już kiedyś przeze mnie – powinien trafić do podręczników manipulacji – tzw. kower lisowego „Newsweeka” o, jak to uparcie i na pewno nie przypadkiem nazywano w procesie rezonowania, „kilometrówkach Dudy”.
„Dziennikarzom” wspomnianego tygodnika udało się wtedy, przypomnę, ustalić, że Andrzej Duda, gdy był posłem, jednocześnie wykładał w prywatnej szkole wyższej z Poznania. Co to za sensacja? Ano taka, że jeździł do Poznania, w celach prywatnych, zarobkowych, na koszt podatnika - bo jako posłowi przysługiwało mu prawo darmowych przejazdów i przelotów. Dość słaby powód do wydawania okrzyków oburzenia, zważywszy, że to prawo przysługuje każdemu członkowie parlamentu od czasów przedwojennych i nigdy nie było związane z wymogiem, by przejazd był związany z pełnieniem poselskich czy senatorskich obowiązków (jak zresztą orzec, czy wracając do siebie, jedzie parlamentarzysta do domu, czy do swego okręgu?) więc w zasadzie każdego byłego i obecnego parlamentarzystę oskarżyć można, że pojechał na imieniny albo pogrzeb cioci na koszt podatników. Dlatego „Newsweek” wzmocnił oskarżenie odkryciem, że poseł Duda nie tylko jeździł, ale i nocował w Poznaniu na koszt Sejmu – do czego też ma prawo, ale wtedy, gdy podróż jest związana z pełnioną funkcją. Aby zasugerować, że Duda korzystał z refundacji noclegu, aby zarabiać pieniądze wykładami na uczelni, „dziennikarze” Lisa starannie pominęli informację – choć musieli tę wiedzę mieć – że trzy inkryminowane noclegi w poznańskich hotelach miały miejsce w innych dniach, niż wykłady. Konsekwentnie też pisali o „poznańskiej” prywatnej uczelni, pomijając informację, że w Poznaniu jest ona istotnie zarejestrowana, ale Duda akurat wykładał w filii w Nowym Tomyślu, więc gdyby miał w dniach wykładu gdzieś nocować, to raczej tam.
Jak mówię, to modelowy przykład, zawierający wszystkie typowe cechy tego gatunku. Dobiera się pewne zdarzenia, obudowuje sugestiami, pomija to, co do sugestii nie pasuje, wypełnia tekst mięsem o luźno bądź w ogóle nie związanych, ale nagannych sprawach – i nie stawiając żadnych oskarżeń, bo nie ma do tego podstaw, zadaje się retoryczne pytania: Czy to wypada? Gdzie przyzwoitość?
Tekst „Newsweeka” stał się klasykiem także dlatego, że sprokurowano go w czasie, gdy do kontrolowanej przez PO i jej zaplecze orkiestry propagandowej należały także media państwowe. Użyłem wyżej określenia „proces rezonowania”. Otóż właśnie rezonans, nie sam tekst, jest istota tego modelu propagandy. W samym tekście nie padało, bo pod grozą procesu o naruszenie dóbr osobistych paść nie mogło, żadne konkretne oskarżenie. W mediach rezonujących – owszem. Przede wszystkim, było to umoczenie prezydenta w słowie „kilometrówki”, kojarzącym się z głośnym swego czasu wyłudzeniem pieniędzy przez trzech parlamentarzystów PiS na półprywatny wyjazd do Madrytu. Wprawdzie Duda nigdy żadnych kilometrówek nie brał i słowo to było tu zupełnie nie pri cziom – ale przecież w propagandzie ostatnie, co ma znaczenie, to prawda. Ważne, że miliony ludzi poddanych rezonowaniu lisowych wymysłów odniosły wrażenie: a, ten Duda to też coś tam podobno kręci. Co? Nie, no nie wiem, ale przecież mówili w telewizji.
Przejęcie przez PiS mediów państwowych poważnie obniżyło propagandowe możliwości rokoszan. Mogą sobie oczywiście powtarzać, że „pisowskiej” TVP „nikt nie chce oglądać”, ale to żałosne pocieszanie się – propaganda, często mówiłem, jest jak nadymanie balonu, wystarczy jedna szpilka, i nie ma znaczenia, że 95% powierzchni balonu jest całe – ważne, że jest dziura, przez którą wytwarzane ciśnienie uchodzi. Pokazuje to los kolejnych insynuacyjnych publikacji. W tym tygodniu, by daleko nie sięgać, jest to kower tygodnika „Polityka” demaskujący męża premier Szydło oraz weekendowy tekst „Gazety Wyborczej” deprecjonujący Antoniego Macierewicza.
Oba, nie warto się nad tym rozwodzić, spełniają kryteria gatunkowe, to znaczy zawarte w tytułach i narracji sugestie oparte są na niczym. Jedynym odkryciem „śledczych” z „Polityki” (która nawiasem mówiąc sfinansowała osobny, wyspecjalizowany portal do generowania takich „śledczych” tekstów, więc możemy się spodziewać kolejnych „demaskacji”) jest to, że mąż premier kieruje prywatną szkołą, która skutecznie pozyskuje unijne pieniądze i przynosi dochód. Z jakiegoś powodu starają się wrogowie PiS wmówić sobie samym i wszystkim dookoła, że jest to jakaś „hipokryzja”.
Pozyskiwanie pieniędzy z UE jest procesem – wie każdy, kto się bliżej zetknął – upierdliwym, graniczącym z biurokratyczna paranoją, ale właśnie dlatego tak a nie inaczej urządzonym, aby rozdział grantów maksymalnie zobiektywizować i uniknąć oskarżeń o faworyzowanie kogoś. „Polityka” nawet nie próbuje postawić zarzutu, że unijne kasabubu zostało przez szkołę zdobyte z jakimkolwiek naruszeniem zasad, że bycie mężem premier w jakikolwiek sposób zostało przez szefa szkoły wykorzystane do tego (zresztą aplikacje były składane i procedowane, zanim komukolwiek przyśniło się, że Beata Szydło może zostać premierem). Jedyny fakcik, którego się „śledczy” dokopali, to fakt, iż szkoła nie dopełnia obowiązku składania dorocznych sprawozdań finansowych. To istotnie wykroczenie – pytanie, czy akurat odpowiada za nie szef szkoły i czy wynika to z czegokolwiek więcej, niż lenistwo (idę o zakład, że jest to zaniechanie bardzo powszechne i nikt nawet tych sprawozdań nie próbuje egzekwować).
Co ma być tym skandalem, ta „hipokryzją”? Że jak się jest z PiS, albo z rodziny kogoś z PiS, to nie wolno aplikować o unijne pieniądze, bo coś tam? Że to afera, kiedy ktoś nie należący do właściwego towarzystwa prowadzi jakąś działalność przynoszącą mu dochody?
Równie z d. wzięty jest tekst „Wyborczej” o Macierewiczu – kolejna epistoła niejakiego Piątka. Jedyny fakcik, na którym oparta jest cała piramida insynuacji i retorycznych pytań, jest taki, że od kilkunastu lat nikt nie pofatygował się formalnie wyrejestrować fundacji „Głos”, która mniej więcej taki właśnie czas temu przestała dawać jakiekolwiek oznaki życia. W związku z czym w papierach tejże fundacji nadal figurują Antoni Macierewicz oraz niejaki Luśnia. Sprawa pana Luśni była głośna w prasie prawicowej owych kilkanaście lat temu – i zapewne to ona zabiła wspomnianą fundację – i te właśnie publikacje przepisuje teraz redaktor Piątek, robiąc miny, jakby cokolwiek odkrywał – że ów działacz ZChN, Akcji Polskiej (taka kanapowa partia, którą miał Macierewicz pomiędzy wyrzuceniem go z ZChN a przyjęciem do ROP) oraz bodajże LPR okazał się konfidentem SB i aferzystą, i kiedy wyszło to na jaw – a przy okazji stało się jasne, że zapewne trafił facet na prawicę jako lesiakowy agent – wszyscy, także Macierewicz, zerwali z nim kontakty, czym się zresztą pan Luśnia zapewne nie przejął, bo jak i innym konfidentom bezpieki oraz cwaniaczkom oddelegowanym instrukcją 0015/92 do „integrowania centroprawicy” stokrotnie mu się to opłaciło finansowo.
„Gazownia” na podstawie zapomnianego wpisu w sądzie rejestrowym usiłuje połączyć Macierewicza z Luśnią, a przez Luśnię z aferami, „partią Zmiana”, Putinem i Bóg wie czym jeszcze. I znowu, jak z „kilometrówkami Dudy” – nie chodzi tu o sam tekst, adresowany do osobników, którzy i tak z góry uwierzą we wszystko, co ich utwierdza w nienawiści do PiS, na takiej samej zasadzie, jak antysemici do dziś wierzą w bajkę o rzekomych czterech tysiącach Żydów uprzedzonych o ataku na WTC, ale o rezonans.
Niestety – dla rokoszan – pudło rezonansowe jest pęknięte. Co prawda, ku mojemu zaskoczeniu, nie wczytawszy się w demaskacje „Wyborczej” czy „Polityki” i nie uświadomiwszy sobie, że tak przecież nie ma tam nic poza retoryką, przyłączyło się do rezonowania parę osób, o których miałem lepsze zdanie (Kataryno – stuknij się w ten swój fikuśny kapelusik!), ale w chwili obecnej wymyślanie podobnych afer jest tylko przekonywaniem przekonanych, czy raczej, nie tyle przekonywaniem, co dostarczaniem im pretekstów do podtrzymywania emocjonalnego paroksyzmu nienawiści do PiS i pogardy dla „tamtej drugiej” Polski. Panie, a ci z PiS-u to niby nie kradną?! A co ukradli? No, pisali przecież, w telewizji mówili…
Nie twierdzę, że antypisowski rokosz cokolwiek nowego wynalazł (pamiętam – mówię, bom smutny i sam pełen winy, jak się kiedyś, przed laty, dałem nabrać na antyrydzykowy reportaż Jerzego Morawskiego, ale też i to, jak mi potem było wstyd) ani że strona pisowsko-rządowa nie stosuje podobnych chwytów. Przypomnijmy choćby wydobycie jako wielkiej sensacji w kampanii wyborczej zdjęcia Bronisława Komorowskiego z dwoma panami siedzącymi wówczas w więzieniu – zdjęcia, z którego na zdrowy rozum wynikało, że właśnie Komorowski ich nie znał, bo ze znajomymi takich zdjęć, wyszczerzonych, w smokingach, na oficjałce, się nie robi, z zasady jest to „pamiątka” z pierwszego spotkania. Ale to nie ma żadnego znaczenia dla obowiązku psychicznej samoobrony przed, z przeproszeniem, próbami srania do głowy przez „dziennikarzy śledczych” typu Piątka czy autorów „Polityki”. Ja wiem, cywilizacja obrazkowa, przekaźnik jest przekazem, zanik dyskursu na rzecz szumu – ale ja się na to nie zgadzam. Ja, słowami księdza Marka, „plugastwu won mówię i na odpór daję”. I wszystkich zachęcam do tego samego.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.