Szkoda, że nie wypalił swego czasu pomysł naszego wspólnego z Piotrem Goćkiem infoteinementowego talk-showu (wiem, brzmi to jak zdanie z poradnika „Jak ekscelentnie spikać modern polisz w pięciu prostych lekcjach”, ale co zrobię). Może zresztą jeszcze wypali, nie opuszczamy rąk – ale na pewno nie w tym tygodniu. A gdybyśmy mieli taki program w tym tygodniu, to na pewno bym obstawał przy urządzeniu w nim parodii wizyty premier Szydło w odzyskanej dla Polaków TVP Info. Przyznacie Państwo, że to profesjonalne wyzwanie – sparodiować coś, co samo w sobie było parodią.
Oczywiście, gdy stacja informacyjna ma ekskluzywny wywiad z premierem, ktokolwiek nim jest, to stara się maksymalnie podkreślić wyjątkowość wydarzenia. Ale pomysł, by jako niusy podawać z namaszczeniem i relacjami filmowymi: pani premier już do nas przybyła, już wchodzi do windy, już jest witana kwiatami w westybulu – a potem: już opuściła budynek TVP, już odjechała, żegnana machaniem chusteczek… No, doprawdy, nie jest to pomysł z gatunku tych, które przychodzą do głowy na trzeźwo. A jeśli komuś przychodzą, to znak, że, jak w pewnej reklamie, powinien się napić, bo bez tego nie jest sobą. Ciekawi mnie, jak się to podobało wszystkim tym, którzy – słusznie – nabijali się ze śpiewania u Lisa „sto lat” Tuskowi czy z „my, którzy pana prezydenta popieramy” w państwowym radiu. I straszna obawa chwyta za serce, iż pewnie jakaś część tak nasiąkła już zatruwającym polskie życie publiczne nasizmem-kalizmem, że niczego niestosownego nie dostrzegła.
Na szczęście „formuła Bugaja” działa ze stuprocentową skutecznością. Przypomnę słowa znanego ekonomisty: „jak już zaczynam mieć dosyć PiS-u to sobie czytam »Gazetę Wyborczą« i natychmiast mi przechodzi”. W wypadku TVP Info nawet nie trzeba było gadzinowej gazety brać do ręki, bo przysłała ona swojego przedstawiciela – Wojciecha Czuchnowskiego. Czuchnowski – sławny z wielu rzeczy, wszystkich raczej kompromitujących, ostatnio z płomiennego apelu do wojskowych aby nie słuchali rozkazów swych dowódców jako długo ministrem jest Macierewicz – od razu zmarszczył nos, jakby coś w studiu czuchnęło, bo okazało się, że tym razem ma spierać się nie z Żakowskim, Sierakowskim czy innym współwyznawcą, ale z jakimś facetem, który po pierwsze w ogóle nie należy do Towarzystwa, a po drugie, ma poglądy zupełnie od niego odmienne.
Na tak oczywiste i zapowiadające się trwać odstępstwo od obowiązującego do niedawna w TVP pluralizmu redaktor Czuchnowski oczywiście musiał zareagować, więc spontanicznie, od serca, przeczytał z kartki przygotowane wcześniej oświadczenie i wyszedł, zapowiadając, że wróci dopiero wraz z demokracją (o niemieckim czołgu było jeszcze wspomnieć, redaktorze). W oświadczeniu, żeby było bardziej „duszoszczypatielne” umieścił nie tylko listę wyrzuconych z TVP „z dnia na dzień” gwiazdorów pluralizmu peowsko-peezelowskiego, ale też informację, że niektórzy z nich pozostali „bez środków do życia”. Pal licho, że, delikatnie mówiąc, pozostaje to w sprzeczności z potoczną wiedzą na ich temat, ale taki akurat argument w ustach cyngla tej akurat gazety, która „z dnia na dzień” wylała chorego na raka śp. Jacka Kalabińskiego, nie kryjąc, że się jej „nie opłaca” (pomogła mu wtedy, zatrudniając na trzy tygodnie przed śmiercią, „Rzeczpospolita”) albo równie z dnia na dzień szurnęła za wyrażenie zdania odmiennego od jedynie słusznej linii na redakcyjnym kolegium Romana Graczyka, akurat też w momencie, gdy porał się z chorobą w najbliższej rodzinie… Cóż, wspomniany już nasizm-kalizm nie zna żadnych granic, także granicy groteski. Nikomu, cholera, w portfele nie zaglądam ani niczego nie zazdroszczę, ale sądzę, że nie mających gwiazdorskich nazwisk pracownicy „Wyborczej” z likwidowanych redakcji regionalnych mogą mieć większe problemy ze zdobyciem pieniędzy na codzienne utrzymanie, niż telewizyjne sławy z utrzymaniem swych stadnin, pałacyków w Konstancinie i kucyków w Holandii.
Niewątpliwie brak redaktora Czuchnowskiego i jego redakcyjnych kolegów w TVP (Dominika Wielowieyska już wcześniej zrezygnowała z prowadzenia programu, który jej w ramach niszczenia pluralizmu pisowskie kierownictwo TVP Info chciało pozostawić w ramówce) wpłynie pozytywnie i na atmosferę w studio, i na poziom merytoryczny. Ale ciekawe, co teraz zrobi z tak wysoko podniesioną poprzeczką Tomasz Lis, który – decyzją poprzedniego prezesa, pana Daszczyńskiego – w najbliższy poniedziałek odprawia ostatni ze swych seansów w dwójce, a dramatyczne pożegnanie zdążył był już uskutecznić bodaj ze dwa razy? Proste kładzenie się rejtanem nie wystarczy. Może niech Lis wychodząc podpali za sobą studio, niczym Hendrix gitarę?
(Przy okazji, dołączam się do szyderstw opozycji z ministra Szyszko po wstrzymaniu emisji spotów namawiających do segregacji genderowej i od siebie dodaję jeszcze jeden dowód oczywistego ograniczenia umysłowego: minister każe rozrzucać szczepionkę przeciwko wściekliźnie lisów po leśnych wertepach, zamiast w gmachu Axel Ringer Springer na Domaniewskiej – wot, durak).
Długo by tak można, ale chcę zwrócić uwagę, że lekarstwo Bugaja stosowane zbyt intensywnie bądź zbyt długo ma bardzo niekorzystne działanie uboczne – znieczula na własne, delikatnie mówiąc, błędy. Szopka z gospodarską wizytą pani premier nie jest jedynym powodem do niepokoju, czy aby nowe kierownictwo państwowych mediów nie ulegnie pokusie robienia ich tak samo, tylko na odwrót. Robienia niusów, na przykład, jak ten z materiału, w którym „Gazeta Polska” wyciągnęła bardzo daleko idące wnioski z faktu, że dwunastoletni Rysio Petru odwiedzał tatę w sowieckim ośrodku badań jądrowych, też. Oczywiście, publikacja GP to i tak himalaje rzetelności w zestawieniu ze zwyczajowymi kowerami „Newsweeka” (na przykład tym o rzekomych „kilometrówkach” Dudy, który chciało mi się tu kiedyś zanalizować punkt po punkcie), bo rzeczywiście taki ośrodek istniał, pracował w nim Petru-senior a junior tam bywał, i jak każdy ośrodek w sowietach był w ośrodek pod czujną opieką GRU, więc już jak na nasz czasy pełna profeska, a co z tych faktów gazeta wysnuła, to osobna sprawa – ale, na litość, czemuż się porównywać, za przeproszeniem, z gównem?
„Wy tu macie towarzyszu pułkowniku jakieś sentymentalne zahamowania, a toczy się ostra walka polityczna!” – cytował mi prawie trzydzieści lat temu dowódca w „ludowym” wojsku tekst, jaki usłyszał od towarzysza generała. Epoka się zdążyła zmienić, bodaj nawet – mam nadzieję – dwie, a zasada, że „ostra walka polityczna” każe zawieszać sentymentalne skrupuły na kołku ma się świetnie. A ja, na ten przykład, mam naglące potrzeby ostrej walki politycznej gdzieś. Ja jestem wolnym strzelcem, a nie doboszem którejkolwiek z regularnych armii i z tego donkiszockiego statusu nie zdezerteruję. Tym bardziej, że ostra walka polityczna ma to do siebie, że się nigdy nie kończy, a nawet więcej, na podobieństwo formuły ukutej przez jej klasyka, ulega stałemu zaostrzeniu w miarę zbliżania się do zwycięstwa.
Dlatego pozwalam sobie powtarzać każdemu, kto chce mnie słuchać, czytać i lurkować: środki uświęcają cel. Tak właśnie, nie odwrotnie. Rób co ci serce i rozum każą, ale wyłącznie dobrymi, godziwymi sposobami. Ustrzeże cię to przed przysporzeniem światu podłości, której już i tak jest na nim dosyć, nawet gdy się okaże, że zbłądziłeś i służyłeś złej sprawie. I odwrotnie. I odwrotnie, pozwolę sobie powtórzyć. Nawet trzy razy: i o d w r o t n i e !!!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.