Szczerze wzruszyło mnie nieintencjonalne zderzenie się w tym samym czasie dwóch informacji o tym, jak się w III RP dzieli dotacje kulturalne. Oto przedstawiciele MSZ oświadczyli, że resortu nie stać na wspomożenie 25. Festiwalu Polskich Filmów w Chicago, największej imprezy promującej polską kulturę w Ameryce. W tym samym czasie okazało się, że władze Zielonej Góry dołożyły ponad milion złotych do organizacji Festiwalu Piosenki Rosyjskiej, a pomogła im jeszcze telewizja państwowa, biorąc na siebie koszt transmisji i oferując najlepszy czas antenowy. Ech, dobrze wiedzieć, jak wyglądają aktualne kulturalne sojusze.
Żeby było jasne – w ogóle nie jestem specjalnie wielkim fanem dotowania kultury, a już na pewno nie w korupcjogennej, skrajnie zideologizowanej formie obowiązującej w Polsce, gdzie byle wyziew „dekonstruującego” coś barana jest nagradzany grantem albo stypendium. Niespecjalnie też śpieszno mi, żeby pokazywać w USA takie arcydzieła polskiej kinematografii jak „Pokłosie”. Jednak wysyłanie raz w roku do USA hordy polskich aktorów i reżyserów miało swoją wielką zaletę. W tym czasie nie zajmowali miejsca w ramówkach krajowych telewizji, gdzie zwykle udają, że znają się na polityce i dobrych obyczajach (a to burkną coś na Kościół i/lub PiS, a to ujmą się za Romanem Polańskim i jego niezbywalnymi prawami do seksu analnego z nieletnimi dziewczętami).
Z imprezą w Zielonej Górze problem jest poważniejszy. Nie mam nic przeciwko organizowaniu najrozmaitszych festiwali, zlotów, spędów przeróżnych krajów, regionów etc. Nie widzę jednak powodu, dla którego Polska miałaby dotować gigantyczny biznes rozrywkowy Federacji Rosyjskiej i bez nas obracający kwotami, które mogą przyprawić o zawrót głowy. Nakłady płyt i książek oraz budżety filmów kinowych i telewizyjnych są w Rosji imponujące. Aco za tym idzie – i zyski. Jeśli tamtejsi macherzy od show-biznesu chcieliby popromować swoich wykonawców w Polsce – zapraszam. Niech wynajmą sale, zapłacą za plakaty i podliczą potem wpływy z biletów. Tak, to jest możliwe – praktycznie co roku do Polski przybywa na przykład grupa Lube, nieodmiennie ściągając do Sali Kongresowej tłumy. I jakoś się to wszystkim opłaca: zespołowi, menedżerom, organizatorom, nie wspominając o Sali Kongresowej.
Do Zielonej Góry nie przyjeżdżają wysublimowani artyści zmieniający swą eksperymentalną sztuką oblicze współczesnej kultury. To zwykła telewizyjna biesiada, tyle że zamiast bujania po polsku jest bujanie po rosyjsku. Dlaczego dotowaniem komerchy ma się zajmować władza, której nie wystarcza pieniędzy na drogi i programy walki z bezrobociem – dalibóg nie wiem. Czemu honorarium z polskich podatków i polskiego abonamentu RTV ma otrzymywać konferansjerka, którą jest panna na co dzień gwiazdorząca w jednym z rosyjskich kanałów erotycznych (Alina Artz) – tego nie wiem także.
Uwaga, teraz będzie chichot historii. Ponieważ miasto Zielona Góra wydaje obecnie pieniądze na promowanie rosyjskiej komerchy, to nie wydaje jej już na… Festiwal im. Anny German. Tak, tej samej Anny German, której piosenki i życie przez Rosjan zostały uznane za tak nośny komercyjnie temat, że wyprodukowano pokazywany i w Polsce serial telewizyjny. Tej samej Anny German, której piosenki na zielonogórskim festiwalu co roku wyśpiewuje wspomniana Alina Artz.
Cóż, ich zysk, nasza strata. Nie byliśmy w stanie sami wyprodukować serialu o German, to teraz regularnie przyjeżdżać do nas będzie erogwiazdka z Rosji, żeby zaznajamiać z jej kanonem ciemnych tubylców z granic imperium. Witajcie w Polsce, kraju frajerów – rezerwuarze tematów i bohaterów dla rosyjskiej popkultury. Rezerwuarze strzeżonym przez osobników tak zakompleksionych, że nawet własne gwiazdy pop zaczynają cenić dopiero wtedy, gdy z Moskwy przyjdzie komunikat: „Nu, ładna, ładna”. I są gotowi do tych wyrazów uznania dopłacić.