Od dawna w swoich tekstach na portalu DoRzeczy.pl forsuję pojęcie Unijczyków – grupy ludzi, którzy bardziej czują się związani z abstrakcyjną Unią Europejską niż państwem polskim, w którym spędzili całe życie. Zawsze uważałem, że „Unijczycy” to grupa quasi-narodowa, ale histeria jaka wybuchła w ostatnim czasie pokazuje, że w rzeczywistości mamy do czynienia ze zjawiskiem para-religijnym. Unijczycy to sekta.
Europejczyk polskiego pochodzenia
W ostatnim czasie obserwowaliśmy prawdziwy wysyp kuriozalnych wypowiedzi wskazujących na całkowite wyrzeczenie się rozumu przez Unijczyków i ślepe zawierzenie Unii Europejskiej. Chciałem jednak zwrócić uwagę na dwa szczególnie znamienne wystąpienia. Pierwsze należy do poseł Koalicji Obywatelskiej Klaudii Jachiry, która w Sejmie oświadczyła, że wstydzi się być Polką. Powód? Rząd rozważał zawetowanie unijnego budżetu. Powtórzmy to, aby odpowiednio wybrzmiał ponury absurd sytuacji – rząd państwa członkowskiego rozważał zastosowanie mechanizmu przewidywanego przez unijne traktaty, co powoduje, że polska posłanka (!) w narodowym parlamencie (!) ogłasza, że wstydzi się swojej narodowości.
Druga wypowiedź również należy do posła KO. Mam na myśli Krzysztofa Mieszkowskiego, który stwierdził, że jest „Europejczykiem polskiego pochodzenia”. Jest to myśl wręcz piorunująca, gdyż o ile Jachira „jedynie” wstydzi się swojej polskości (nie rozróżniając, że narodowość i barwy partyjne to dwie zupełnie różne rzeczy), to Mieszkowski wydaje się już w ogóle nie uważać za Polaka…
„Europejczyk polskiego pochodzenia” to mniej więcej tyle co np. Niemiec polskiego pochodzenia – jego dziadkowie byli Polakami, rodzice wyemigrowali, on się urodził w Berlinie. I owszem w żyłach ma polską krew, ale jego serce jest już niemieckie. Polskość została zredukowana do ciekawostki i tyle. Tak i w przypadku Mieszkowskiego polskość jest redukowana do jedynie dopełnienia jego „europejskiej” tożsamości. Oczywiście nie chodzi o „odmawianie” komukolwiek polskości, gdyż tak postępują jedynie osoby niezbyt poważne (vide kretyńska, acz świecąca tryumf na prawicy, zbitka o „dziennikarzach polskojęzycznych”); sprawa jest o wiele poważniejsza – to sam poseł wydaje się deprecjonować swoją tożsamość.
Problem w tym, że Niemcy, Francuzi czy Włosi nie uważają się za „Europejczyków”. Mieszkowski de facto proponuje zniesienie polskości i zastąpienie jej „narodowością unijną”. Tylko że żadnej unijnej narodowości nigdy nie było. Dlatego jego słowa są porażające, bo w rzeczywistości oznaczają trybalizację społeczeństw europejskich – cofnięcie Europy z poziomu świadomości narodowej, na poziom świadomości plemiennej. Skoro polskość ma zostać zniesiona, a narodowość unijna nigdy nie zaistniała, to jedyną tożsamością pozostaje przynależność partyjna… Byłby to zaiste straszny, okrutny świat.
Burza wokół „Do Rzeczy”
Jeszcze zanim wybuchła histeria wokół możliwości (samej możliwości!) użycia weta przez polski rząd, najpierw liberalne salony dostały nerwowych drgawek ze względu na okładkę „Do Rzeczy” dot. dyskusji o polexicie.
Dziennikarze – niektórzy z nich od lat zaangażowani w popieranie opozycji, czy częstokroć wręcz wspierający ataki na własne państwo – nawet nie tyle, że nie kryli oburzenia, co wydawali się być po prostu zszokowani samym użyciem słowa na „p”. Redakcje od Onetu, przez „Newsweek” po Czerską na chwilę zapłonęły. Powód? Dopuszczono się myślozbrodni największej – podniesiono kwestię polexitu.
Czy wyjście Polski z UE jest realne? Pewnie nie. Świadczy o tym niezwykle prounijne nastawienie polskiego społeczeństwa (dlatego też straszenie przykładem Brytyjczyków jest pozbawione sensu). W samej tej sprawie nie liczy się jednak, kwestia realności polexitu tylko klapek myślowych, które cechują polską elitę – to jest prawdziwy dramat.
Czyj interes się liczy?
Najzabawniejsze w całej sytuacji jest to, że w rzeczonym numerze naszego tygodnika nikt nie nawoływał do wyjścia z Unii Europejskiej. Rafał Ziemkiewicz podniósł zasadę starą jak świat – poważne państwo musi mieć zawsze w zanadrzu plan „B” (a najlepiej jeszcze „C”, „D” itd.).
Podstawowe pytanie bowiem brzmi następująco – czy dla Polaków powinien liczyć się interes Polski czy Unii Europejskiej? Odpowiedź na nie stanowi fundament, na którym dopiero można budować. Histeryczna reakcja na okładkę „Do Rzeczy” dowodzi, że dla (znacznej części) lewej strony liczy się niestety interes Unii.
Czy w interesie Polski leży członkostwo w UE? Bardzo prawdopodobne. Jednak Polska powinna należeć do UE nie dlatego, że jest to zgodne z ideą postępu, nie dlatego że tak każą nam obiektywne prawa historii, nie dlatego że tak mówią starsi i mądrzejsi z Zachodu, tylko dlatego (i wyłącznie dlatego), że leży to w naszym interesie. Jeżeli bilans członkostwa zacznie rysować się ujemnie, to każdy polski polityki powinien zacząć rozważać kwestię polexitu. Przecież nie jest to jakieś rewolucyjne odkrycie. Liberalne salony zamiast się oburzać, powinny wytoczyć argumenty – udowodnić, że ten bilans jest ponad wszelką wątpliwość dodatni. Święte oburzenie odnosi wprost odwrotny skutek.
Wszak Unia Europejska nie jest naszą ojczyzną i nigdy nią nie była. Nie ma czegoś takiego jak „naród unijny”, „wspólna kultura unijna”. Unia jest organizacją międzynarodową. Sojuszem. I tak samo powinniśmy podchodzić do niej jak do członkostwa w NATO, jak do sojuszu z USA itd. Pragmatycznie. Dlatego kiedy Władysław Kosiniak-Kamysz proponuje wpisanie członkostwa w UE do konstytucji, to można jedynie złapać się za głowę. Naprawdę strasznie zaczyna się jednak robić dopiero wtedy, gdy człowiek przypomni sobie, że dwa lata temu prezydent Andrzej Duda proponował dokładnie to samo…
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.