Gdy byłem kilkuletnim chłopakiem, razem z kolegami rysowaliśmy kredą na chodnikach trasy „Wyścigu Pokoju”. Pstrykało się kapslami, jeśli kapsel wypadł poza linię, był cofany z powrotem. Każdy był oznaczony dorysowaną flagą kraju i nazwiskiem kolarza. Jakoś tak się składało, że Polska zawsze wygrywała, a polskie kapsle były szybsze niż te reprezentujące Związek Radziecki z Gusiatnikowem i Pikkusem (w realu Estończyk, ale oczywiście jeździł w barwach ZSRR) czy NRD z Hansem – Joachimem Hartnickiem. Kapsle z Ryszardem Szurkowskim, ale też Stanisławem Szozdą czy Mietkiem Nowickim i Tadziem Mytnikiem (dzisiaj, po latach, jestem z nimi zaprzyjaźniony), ale też Hanusiakiem, mknęły do chodnikowej mety tak samo skutecznie, jak Biało-Czerwoni w rzeczywistości.
Nasi wtedy regularnie wygrywali legendarny „Wyścig Pokoju”, który toczył się pod auspicjami trzech komunistycznych gazet: w Polsce, NRD i Czechosłowacji. Polskim kibicom jakoś ten patronat „Trybuny Ludy”, „Rudeho Prava” i „Neues Deutschland” (mam nadzieję, że nie przekręcam po latach nazw tych propagandówek) nie przeszkadzał, bo Polacy wygrywali, przynajmniej etapy, a często klasyfikację generalną i było to narodowe święto. To był jedyny czas – zwykle maj – gdy kupowało się „Trybunę Ludu”, bo na jej ostatniej stronie była pełna klasyfikacja generalna od pierwszego do ostatniego kolarza z podanymi czasami i stratą do lidera jadącego w żółtej koszulce.
Śp. Ryszard Szurkowski był wtedy bożyszczem. Polacy drużynowo wygrali Wyścig Pokoju pierwszy raz w 1969, potem rok później, a potem Szurkowski zrobił to… cztery razy indywidualnie. Nasza drużyna wygrywała też dwukrotnie mistrzostwa świata w wyścigu na 100 km – jej liderem był również mój Wielki Imiennik. Był też indywidualnym mistrzem świata, podobnie jak Stanisław Szozda, czy Janusz Kowalski. Polacy też dwukrotnie – z Szurkowskim w składzie – zdobyli tytuł wicemistrzów olimpijskich w jeździe drużynowej.
Tego, którego oklaskiwałem, poznałem po latach. Był człowiekiem skromnym i spokojnym z nieuleczalną pasją do sportu i siatkówki. Tragiczny wypadek, którego doznał w wyścigu kolarskim w Kolonii w Niemczech miał miejsce, gdy Szurkowski miał już 73 lata. Z roweru nie zsiadał, kolarstwo kochał, bo miał je we krwi. Był Prezesem Polskiego Związku Kolarskiego, trenerem kadry narodowej, maniakiem, pasjonatem oddanym „dwóm kółkom” całkowicie. Ta pasja w końcu skróciła mu życie.
Nie ma z nami Ryszarda Szurkowskiego. Ale przecież jest – tym, co zrobił, tym, co wygrał, finiszami w obecności 100 tysięcy widzów na dawnym Stadionie Dziesięciolecia i wielu innych stadionach w Polsce, upartą walką z kolarzami sowieckimi. Zawsze będziemy mu wdzięczni za te „Mazurki Dąbrowskiego” grane dzięki niemu i kolegom z drużyny na Wyścigu Pokoju i mistrzostwach świata. Ta najpiękniejsza melodia globu, którą słyszeliśmy tyle razy na imprezach kolarskich w latach 70. – to była w wielkiej mierze Jego zasługa…
Non omnis moriar.
Ryszard Czarnecki jest europosłem PiS, byłym wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego.