Pucz to, jak wiadomo, zamach stanu dokonywany zwykle z wykorzystaniem wojska. Wojsko w działaniach opozycji żadnego udziału nie brało, choć już pojawiają się głosy, że to jedynie dzięki ofiarnej pracy ministra Macierewicza. Albo że wzięłoby, gdyby „pucz” nie został zduszony w zarodku. Co swoją drogą stoi w sprzeczności z informacjami, jakoby wojskowi byli zachwyceni rządami PiS i szefa MON.
Pomijając jednak kwestie ewentualnego udziału wojska, prezes PiS stara się przedstawić cyrkowy protest opozycji jako zaplanowaną od dawna akcję, mającą na celu utrudnienie uchwalenia budżetu. Z jego słów można wywnioskować dość mglisty ciąg przyczynowo-skutkowy: nieuchwalenie budżetu miałoby prowadzić do niepokojów i niestabilności, a to z kolei to przejęcia władzy. W jaki dokładnie sposób – w drodze wcześniejszych wyborów czy jakiś inny – nie wiadomo. Powiada Kaczyński, że do partii rządzącej docierały w tej sprawie „sygnały”. Jakie sygnały, od kogo – tego się niestety nie dowiemy. Prowadzący wywiad takiego pytania nie zadają.
Na dowód, że akcja była zaplanowana, Jarosław Kaczyński wspomina o słynnych kanapkach, zamówionych rzekomo przez „puczystów”. Tyle że wiemy już – i to od posła PiS Krzysztofa Łapińskiego – że kanapek wcale nie zamówili „puczyści”, ale marszałek Kuchciński, przewidując przeciągające się głosowanie nad budżetem. To także marszałek dostarczył opozycji pretekstu do protestu – najpierw w postaci drakońskich obostrzeń dla dziennikarzy, potem w postaci wykluczenia z obrad posła Szczerby. Oba preteksty (podkreślmy: preteksty, bo przecież nie rzeczywiste powody; swobodę mediów Platforma i Nowoczesna ma w głębokim poważaniu, a wykluczenie posła PO z obrad nie uzasadnia okupacji sali sejmowej) były jak skrojone pod potrzeby opozycji. Może zatem należy założyć – skoro agenci złych sił mogą być wszędzie – że Marek Kuchciński to kret Platformy?
Kaczyński stwierdza jednak, że wspomniane decyzje Kuchcińskiego nie mają żadnego znaczenia, bo gdyby nie te, to opozycja znalazłaby inne pozorne powody, aby uniemożliwić głosowanie nad budżetem. To oczywiście możliwe, bo właśnie nieuchwalenie budżetu może być przesłanką do przeprowadzenia wcześniejszych wyborów. O ile to one miałyby być sposobem na przejęcie władzy, a chyba tak trzeba by założyć, skoro sam Kaczyński przyznaje, że aktywna w czasie „puczu” była niewielka grupa ludzi. Trudno zaś sobie wyobrazić, jak kilka tysięcy cywilów i parudziesięciu niepoważnych posłów miałoby siłowo przejąć kontrolę nad normalnie funkcjonującym państwem.
Tyle że w innym miejscu rozmowy prezes PiS chwali się ogromnym poparciem dla PiS. Czyli co – opozycja chciała doprowadzić do wcześniejszych wyborów, żeby je koncertowo przegrać i dać PiS mocny mandat na kolejne cztery lata? A zatem i tutaj pudło. Pozostaje zatem hipoteza, że szło o wywołanie wrażenia, że w kraju panuje chaos, żeby przygotować sobie grunt pod przyszłe działania. Jakie – trudno powiedzieć. Tyle że to już nie byłby pucz, ale metoda walki politycznej – owszem, ryzykowna i nielicząca się z interesem państwa, ale jednak bardzo daleka od „puczu”.
Kaczyński mówi też zadziwiające rzeczy o mediach. Stwierdza: „Po pierwsze, brały bezpośrednio udział w próbie puczu, próbie ataku na Sejm. Ona się wprawdzie nie udała, bo okazali się za słabi, ale taką próbę podjęto, a media zwoływały ludzi, by wzięli w niej udział”. Nie ma wątpliwości, po której stronie stały media niechętne rządowi, ale jako żywo nie przypominam sobie, aby nawoływały do ataku na Sejm.
Powiedzmy sobie szczerze: nic się w tej opowieści o rzekomym nieudanym puczu kupy nie trzyma. Kompletnie nic. Powstaje wrażenie, że Kaczyński za wszelką cenę chce podnieść opozycyjne Muppet Show do rangi autentycznie groźnej próby obalenia władzy, a wsłuchani w jego głos oddani zwolennicy partii rządzącej natychmiast idą tym śladem, od paru dni broniąc w mediach społecznościowych do upadłego tezy, że rząd niemalże upadł.
Oczywiście Kaczyński wie świetnie, że z żadną próbą zamachu nie mieliśmy do czynienia, ale z dość chaotycznym i nieudolnym wykorzystaniem okazji, stworzonej przez marszałka Kuchcińskiego, będącym w dodatku odbiciem wewnętrznego konfliktu w Platformie Obywatelskiej. I jeśli jest to w ogóle jakaś próba puczu, to raczej przeciwko przywództwu Grzegorza Schetyny niż władzy PiS. Kaczyński rozumie, że opozycji ten groteskowy spektakl nie tylko nie wzmocnił, ale raczej przeciwnie – osłabił ją jeszcze bardziej. Po co w takim razie, zamiast ciamajdan dokumentnie obśmiać, bo tylko na to zasługuje, sprzedaje czytelnikom opowieść, która w i tak już napiętej do granic możliwości atmosferze wprowadza jeszcze większe napięcie?
Wyjaśnienie jest proste: od momentu wzięcia władzy PiS na wszystkich polach gra na swój najwierniejszy elektorat oraz na konsolidację własnego obozu. Tak Kaczyński robił zawsze pomiędzy wyborami i tak robi teraz. Wojenna, nawet z lekka histeryczna narracja doskonale spełnia tę rolę, zarówno w stosunku do wyborców jak i własnych członków. Przecież skoro niemalże obalono demokratycznie wybraną władzę, to nie czas na dzielenie włosa na czworo, wytykanie PiS błędów czy rozważania nad poszczególnymi przyjmowanymi przez rząd rozwiązaniami. Jest rewolucja, a kontrrewolucja podnosi łeb. Do szeregu, ruki po szwam i marsz bronić demokracji przed układem.
Nie jest niczym odkrywczym ani nowym diagnoza, że obu stronom takie podejście bardzo odpowiada. Kaczyński może dzięki temu zwierać szeregi, a PO i Nowoczesna mogą pokazywać, że „dyktator” za moment zacznie aresztowania. Bo skoro oskarża ich o pucz, to przecież nie może to przejść bez odwetu. Jedna i druga strona doskonale wie, że odgrywa komedię, a może raczej marniutką komedyjkę. Gorzej, że nie są tego świadomi kibice po obu stronach, którym w wielu przypadkach czupryny już dymią jak rwącym się do bitki szlachetkom na XVIII-wiecznym sejmie grodzkim. To jest, proszę państwa, igranie z ogniem, tym godniejsze potępienia, że całkowicie cyniczne.
Z tej historii wynika jednak zasadnicze pytanie: w którym momencie możemy uznać, że działania opozycji – którejkolwiek – przekraczają miarę tego, co opozycji wolno. Taką granicą nie jest z pewnością wykorzystywanie rozmaitych prawnych kruczków i pułapek, aby utrudnić życie rządzącym. Możemy i mamy prawo oczekiwać, że opozycja będzie się zawsze zachowywać tak jak klub Kukiz ’15, który jako jedyny stara się dystansować wobec awantur i prowadzić rozsądną, merytoryczną krytykę działań władzy, ale nie bądźmy naiwni – to wyjątek, potwierdzający regułę. Opozycja ma też prawo – choć jej się to nie chwali – rzucać rządzącym pod nogi całkowicie niemerytoryczne kłody. Czy ma jednak także prawo paraliżować pracę Sejmu, okupując salę plenarną? To już działanie na granicy tego, co dopuszczalne, nawet jeśli nie jest to żaden pucz, a jedynie Muppet Show.
Z drugiej strony, jakkolwiek byśmy tej metody nie potępiali, musimy pamiętać, że w demokratycznym państwie prawa opozycji powinny być szczególnie hołubione. PiS nie zrobił jak dotąd nic, co by je naruszało, ale opowieść o niedoszłym puczu każe postawić pytanie: i co w takim razie dalej? Jeśli lider partii rządzącej mówi o pozaprawnej próbie obalenia władzy, to co ma zamiar z tym zrobić?
Otóż – nic. Bo działania opozycji były próbą puczu w takim samym stopniu, w jakim Kaczyński jest dyktatorem. Wie to Kaczyński, wie Petru, wie Schetyna. Wiedzą to wszyscy w ten teatr zaangażowani – z wielką szkodą dla państwa – ale, jak śpiewał Freddie Mercury: show must go on.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.