No cóż, w czasach, gdy poważni teoretycy – bez ironii, mówię o ludziach tego formatu, jak George Gilder czy Alvin i Heidi Tofflerowie – wieszczyli, iż internet będzie na zawsze strefą wolności i darmochy, ja uparcie twierdziłem, że podbój każdego nowego lądu zawsze wygląda tak samo: najpierw wdzierają się tam pionierzy, traperzy i różnego rodzaju wolne duchy, sycąc się nieograniczoną wolnością. Potem pojawiają się karawany osadników, którzy wyżej wolności cenią sobie bezpieczeństwo, powstają osady, w osadach wybiera się burmistrzów i szeryfów, i tak porządek powoli zaczyna odbierać miejsce wolności i dzikie pola maleją, maleją, aż w końcu wszystko dostaje się w ręce wielkich właścicieli, którzy grodzą pastwiska, zatrudniają strażników i zaczynają na tym wszystkich trzepać wielką kasę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.