Polityk lokuje się w Polsce na samym dole hierarchii szacunku, w najlepszym tonie jest na całej „klasie politycznej” jako takiej psy wieszać i deklarować, że się jej serdecznie nie jest ciekawym, że polityką się brzydzi i nie zajmuje − a wbrew temu widzowie, słuchacze i czytelnicy śledzą najdrobniejsze nawet ruchy robaczkowe w polityce z natężoną uwagą. Nawet jeśli jest to ten rodzaj uwagi, jakim darzy się cyrkowe zapasy w błocie.
Sam właśnie stałem się tej prawidłowości przykładem, co jest dla mnie o tyle przykre, iż pokazało rzeczywiste, skromne rozmiary mojej popularności jako publicysty, którą z oczywistych względów chciałbym przeceniać. O tym, że wybór między PiS a PO jest wyborem między sektą a mafią pisałem przecież bodaj już w „Czasie wrzeszczących staruszków”, a potem powtórzyłem to w różnych tekstach wielokrotnie, nawet z pewnymi cytowaniami − i nic. Powiedziałem to samo na konwencji partii, niedużej, dopiero powstającej − i dopiero mogę być usatysfakcjonowany rozmiarami reakcji.
Możliwe − tu się trochę pocieszam − iż rzecz nie tyle w samym zasięgu moich wypowiedzi publicystycznych, co w sposobie odbioru, który stał się niestety dla naszego życia publicznego normą. To znaczy, odbioru polegającego na tym, że się zauważa tylko to, czego się oczekuje. Jeśli ktoś jest medialnie formatowany jako „pisowiec” oczekuje się po nim, że będzie chwalił Prezesa i atakował jego wrogów. Nawet gdy się z tego wzorca wyjdzie, odbiorca, i to już na poziomie impulsów pozakorowych, samorzutnie wypiera nie przystającą do oczekiwań część przekazu. Na przykład, pewien czas temu, gdy jeszcze PiS zdecydowanie przegrywał we wszystkich sondażach z PO i powszechnie uważano, iż zmiana tego stanu rzeczy jest niemożliwa, napisałem w „Do Rzeczy” artykuł „PiS wygrywa Polskę”, konstatujący odwrócenie trendów. Istotnym czynnikiem, napisałem tam między innymi, jest fakt, że dojście PiS do władzy w Warszawie jest z bardzo wielu względów korzystne dla Rosji i Putin na pewno będzie na to właśnie grał, a po kompletnym zawaleniu przez Tuska smoleńskiego egzaminu ma w ręku wszystkie karty i jeszcze kilka dodatkowych szulerskich asów po rękawach. Wbrew obawom części redakcji, że oburzy to co bardziej pisowskich czytelników, ten w wątek w ogóle nie zaistniał w cytowaniach; jakby odebrano tylko tytuł, a tytuł był akurat tym, czego potrzebowali znękani zwolennicy opozycji i czego propagandyści władzy chcieli do szydery.
Dla odmiany, w ubiegłym tygodniu zamieściłem w „Gazecie Polskiej” tekst chwalący wizytę Kaczyńskiego w Kijowie, w którym stwierdziłem też, że użycie tam banderowskiego pozdrowienia było zdecydowanie wpadką. A ponieważ od ostatniej soboty nie jestem już, przynajmniej chwilowo, formatowany na pisowca, tylko na anty-pisowca, ukuto z tego newsa „Ziemkiewicz krytykuje Kaczyńskiego”. I spotkany znajomy, skądinąd poważny analityk, zaczął mi tłumaczyć, że wpadka wpadką, ale żebym docenił, iż generalnie wyjazd był strzałem w dziesiątkę… Nawet on, zajmujący się tym zawodowo, nie przeczytał oryginału, tylko internetową notkę.
No cóż, publicysta nie ma zbyt wielkich możliwości walczyć z wciskaniem go w szufladę, ale te, które ma, musi wykorzystywać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chyba twierdzić, że polskie partie polityczne są organizmami w typie zachodnim, że PO i PiS rządzą się tymi samymi zasadami, co CDU, SPD czy UDF (już nie mówiąc o partiach anglosaskich, gdzie jednomandatowe okręgi wyborcze całkowicie odwracają partyjne podległości). Są to bez wątpienia organizmy wodzowskie, co wzmacnia ordynacja wyborcza i finansowanie z budżetu płynące na ręce przewodniczącego. Nikt też chyba nie może nie zauważyć, że jednak dwie główne polskie partie to nie są organizacje identyczne − mimo pewnych podobieństw, coś je, w sensie sposobu funkcjonowania, różni. Spoiwem PO jest wzajemne wspieranie się w osiąganiu zysku dla siebie i organizacji – a więc dokładnie to, co czyni mafię. Spoiwem PiS jest bezwarunkowe oddanie przywódcy, guru, zwanemu tu prezesem − co czyni sektę. Quod erat demonstrandum.
Typową cechą mafii jest całkowita bezideowość – może taktycznie różne rzeczy deklarować (np. mafie etniczne zwykle przedstawiają się jako obrońca i dobroczyńca odpowiedniej mniejszości, często działając pod przykrywką organizacji charytatywnych, samopomocowych czy politycznych) ale poświęci wszystko dla zysku. Typową cechą sekty jest połączenie krańcowej ideowości z krańcowym zawierzeniem, że guru jest tą osobą, która nieomylnie interpretuje co jest z ideą zgodne, a co nie. A zwłaszcza – kto jest z ideą zgodny, a kto nie.
Bardzo typowy dla sekty jest dyskurs pisowskich blogerów i dziennikarzy przeciwko nowej inicjatywie. Gowin był ministrem w rządzie PO, więc powinien być na zawsze poddany anatemie. Podobnie, jak obecni dziś przy nim ludzie, którzy kiedyś byli w PiS, ale PiS ich wyrzucił − choć stawiam przedniego burbona, że żaden z zajadłych żołnierzy prezesa nie byłby w stanie nawet po długim namyśle wymienić bodaj jednej konkretnej zbrodni, za którą prezes z PiS usunął Kowala czy Jakubiak. Ba, nie byłby w stanie nawet wskazać żadnego wypadku, by już po usunięciu z PiS któreś z nich popełniło jakiś czyn względem swego byłego prezesa niegodziwy czy choćby tylko nielojalny (poza samym faktem, że chcą nadal istnieć, nie rozumiejąc, iż po wygnaniu z grona jedynie słusznego takie prawo już im nie przysługuje)
A gdyby tak prezes zaprosił Gowina, byłego ministra w rządzie PO, do PiS i obdarzył jakąś partyjną funkcją − to co by było? Zaręczam, że wtedy nikt nie śmiałby dostrzec w jego przeszłości niczego złego. Czyż jakikolwiek pisowiec okazał kiedyś dyskomfort z tego powodu, że najwyższym autorytetem i ekspertem ekonomicznym jego partii jest Zyta Gilowska (nawet przed wyborami nie umiał prezes podać innej partyjnej kandydatury na ministra finansów, choć jako członek RPP nie może ona z zasady takich funkcji sprawować). A przecież Gilowska jest nie tylko jednym z założycieli Platformy. To ona była autorką jej pierwotnego, bardzo liberalnego programu obniżki podatków, hasłowo streszczanego jako „trzy razy piętnaście”. Programu, który według ówczesnych klipów wyborczych PiS miał spustoszyć polskie lodówki i dziecięce półki z pluszakami. Ale prezes to klepnął, więc nie ma tematu. Ba − Gilowska miała jeszcze poważny problem lustracyjny. Gdyby podobny trafił się komukolwiek nawet nie z liderów, ale zwykłych działaczy czy doradców Ruchu Narodowego albo Gowina − Boże mój, wszystko byłoby dla pisowców jasne i oczywiste! Ale w tym wypadku − prezes zaręczył za panią profesor osobiście, więc nie ma ona żadnej przeszłości, tak jak sędzia Kryże…
Nie chce mi się bawić z pisowskimi „demaskatorami”, którzy z taką przenikliwością wyszukują „skompromitowane” postaci u Gowina czy Narodowców w przerzucanie się nazwiskami działaczy czy nominatów PiS, którzy byli w PZPR, w PRON, w peerelowskim aparacie przemocy, którym się zdarzało urżnąc i rajdować meleksem albo na inny sposób nastrzelać obciachu. Prezes ich akceptuje, tak jak do pewnego momentu akceptował np. Kluzik Rostkowską, od zawsze przecież głoszącą poglądy pasujące do linii PiS jak śledź do kremówki, i dopóki on akceptował, nikt nie śmiał mieć wątów. Co innego, gdy „Kluzica” okazała się zdrajczynią − wtedy jasne się stało, że była nią od zawsze, co wyjaśniło też oczywiste błędy PiS w minionym okresie, które nie mogły być przecież błędami prezesa, bo guru błędów nie popełnia.
Nie nazwę tego hipokryzją, bo hipokryzja jest tam, gdzie relatywizowanie kryteriów przynosi korzyść. A popieranie PiS nie daje żadnych korzyści (mówię o prostych zwolennikach, nie posłach czy różnych nominatach) tylko straty i guzy. Ale jeśli się krytykuje obłudę salonu, to i niekonsekwencje po swojej stronie wypada dostrzegać.
W PO, jak Donald Tusk zmieni zdanie, to wszyscy mówią, że zmienili zdanie razem z nim. To jest oportunizm. W PiS, jak Jarosław Kaczyński zmieni zdanie, wszyscy mówią że zawsze byli takiego zdania jak teraz, i więcej, że on sam też zawsze był takiego zdania. To jest właśnie sekta. Dobrym przykładem służy tu niedawna zmiana taktyki wobec Smoleńska (skądinąd zresztą słuszna). Dzisiaj prezes, pytany o to przecież na każdym spotkaniu, nie mówi już o „niesłychanej zbrodni” i „oczywistej dowiedzionej przez ekspertów prawdzie”, tylko tonując emocje oznajmia, że mnożących się w tej sprawie wątpliwości nie da się wytłumaczyć dopóki nie zdobędzie się władzy, więc PiS będzie o niej pamiętał i wyjaśni gdy to się stanie możliwe… A Antoni Macierewicz oburza się demonstracyjnie na moje „tefałenowskie kłamstwa” jakoby kiedykolwiek mówił − on! − że w Smoleńsku doszło do zamachu. Czy żeby w ogóle ktokolwiek z PiS tak mówił. Dokładnie to właśnie doradzałem swego czasu w artykule, który oburzeni pisowcy zgodnie opluli, ale po cichu wzięli sobie do serca.
Panowie i panie, traktujmy się poważnie. Ja nigdy nie ukrywałem, że z dwojga złego wolę sektę od mafii. Nigdy też nie ukrywałem, że mniejsze zło nie jest optymalnym rozwiązaniem polskich problemów, że trzeba nie tylko wygrać z mafią, ale jeszcze umieć Polskę naprawić i mieć na to dość siły, żeby za jakiś czas nie powiedzieć znowu sromotnie „nie daliśmy rady”, usprawiedliwiając się potęgą sprzysiężonych przeciwko słusznej sprawie sił. A więc, że trzeba wspierać wszystkie rodzące się siły, które mogą współtworzyć przyszłą odnowę. Stąd moja obecność na spotkaniach Kongresu Nowej Prawicy, Ruchu Narodowego, a teraz Polski Razem. Gdzie, mówiąc nawiasem, nie mówiłem o żadnej „sekcie smoleńskiej”, jak to łżą różni PiS-makerzy by mobilizować przeciwko mnie oburzenie pisowskiego ludu i skłonić go do kupowania ich produkcji zamiast moich. Nigdy w życiu takiego sformułowania nie użyłem, jest to niemożliwe choćby z tej przyczyny, że to giewu zrzyna ode mnie, a nie ja od giewu.
W polityce, mówię i pisze o tym często, jest zło większe i mniejsze, w polityce trzeba zawierać kompromisy, godzić się na różne niedoskonałości, zatykać czasem nos albo udawać że się nie wie czegoś co się wie. Zwykłem o tym wszystkim otwarcie pisać, bo taki mój zawód, i ani myślę tego zmieniać. Jeśli ktoś się upiera, że powinienem popierać Kaczyńskiego mimo wszystkich jego i jego formacji wad, to ja się zgodzę albo nie, zobaczę jeszcze. Ale jeśli domaga się wrzaskiem, żebym sobie zawiązał trzy czwarte mózgu za plecami i zaczął udawać, że sauna jest perfumerią, bo inaczej okrzyknie mnie zdrajcą Polski − to niech się idzie czochrać. Powiedziałem.
Na koniec wypada mi, nie do końca a propos, zauważyć z gorzką satyskacją, że drugiej części mojego opisu polskiej sceny politycznej − o mafii − nikt nawet nie próbował oprotestowywać. Przynajmniej tyle… Po części wynika to pewnie z cynicznej natury mafii, której przyznanie czym jest naprawdę przychodzi znacznie łatwiej. Po części stanowi zaś jeszcze jeden dowód, że PO jest w podobnym stadium rozkładu, jak PZPR końca lat 80-tych. Już nie próbuje udawać, że wszystko złe, co o niej myślimy, nie jest prawdą. Mówi tylko: jak nas pogonicie, to będzie jeszcze gorzej, podpalą Polskę, naruszą sojusze i w ogóle…