Po raz pierwszy okazało się bowiem, że ekstremistki dla promocji swej ideologii mogą i chcą posługiwać się przymusem państwowym. Co więcej, pierwszy raz też przedstawiciel sądu poczuł się uprawniony do udzielenia księdzu arcybiskupowi, jakby to dobrze ująć, publicznego napomnienia. Łatwo przewidzieć, że podobnych prób wszczęcia procesów, których ostatecznym celem ma być nałożenie przeciwnikom kagańca i zmuszenie ich do milczenia, będzie więcej.
Ksiądz arcybiskup wskazywał, że za karygodne nadużycia dorosłych wobec dzieci odpowiedzialne są też feministki, które „walczą o to, żeby w szkołach i przedszkolach wygaszać w dzieciach poczucie wstydu, a nawet o to, żeby mogły decydować o zmianie swojej płci.” Można się z tym zgadzać lub nie. Tak samo można się było zgadzać lub nie z twierdzeniami Magdaleny Środy, która źródeł przemocy wobec kobiet upatrywała w katolicyzmie. To opinia głupia, nikomu jednak nie przyszło do głowy, żeby wnosić przeciw niej sprawę do sądu. A tak właśnie postąpiła działaczka feministyczna. Zamiast polemizować z arcybiskupem, chciała użyć przeciw niemu prawa karnego.
Współczesna demokracja to coraz częściej system reglamentowanej swobody. Podstawową wartością przestaje być wolność wypowiedzi, a staje się nią obrona godności osoby przed obrazą. To jednak, na czym owa obraza konkretnie polega, zależy ostatecznie od gustu, smaku lub po prostu od stopnia dostosowania się danego sędziego do panującej akurat mody. Przesada? W żadnym razie, o czym świadczy osobliwe orzeczenie Sądu Najwyższego, też z zeszłego tygodnia, zgodnie z którym prof. Ryszard Legutko będzie musiał przeprosić byłych licealistów za nazwanie ich „rozwydrzonymi smarkaczami”. Przypomnę, że w ten sposób prof. Legutko ocenił zachowanie uczniów, którzy próbowali doprowadzić do zdjęcia krzyży w swojej szkole, bo ich obecność na ścianach uznawali za – cytuję – „faworyzowanie przez szkołę konkretnego światopoglądu”.
Nie mam wątpliwości, że ten wyrok to absurd. Czy wskutek słów Legutki uczniowie ponieśli jakiekolwiek straty? Czy odebrano im korzyści? Przeciwnie. Z dnia na dzień stali się bohaterami liberalnych mediów. Czy profesor użył słów wulgarnych? Nie. Czy miał prawo do wyrażenia surowej oceny zachowania tych młodych ludzi, notabene powiązanych z antyklerykalnymi stowarzyszeniami? Miał. A jednak przegrał.
Wniosek: im kto silniej krzyczy, im większe ma wsparcie medialne, tym łatwiej będzie mógł wykazać, że został obrażony i pokrzywdzony. Tym łatwiej przekona sędziów, że jest ofiarą, i tym skutecznie zmusi swych oponentów do milczenia.
We Wrocławiu jeszcze wygrał zdrowy rozsądek. Sądowi Najwyższemu go zabrakło. Nie ma wątpliwości, że wolność słowa w Polsce jest w coraz większych opałach.