Gdyby przyznawać nagrody w kategorii „polityczny montaż sezonu”, to skonstruowanie Emmanuela Macrona i jego społecznego ruchu, a także doprowadzenie ich do podwójnego zwycięstwa (po sprawnym i nie zawsze czystym wyeliminowaniu wszystkich, którzy mogli mu zagrozić) we francuskich wyborach miałoby spore szanse na zgarnięcie pełnej puli nagród. Oto bowiem udało się przekonać Francuzów, że polityk Partii Socjalistycznej (do 2009 r.), a później zastępca sekretarza generalnego Pałacu Elizejskiego za prezydentury François Hollande’a i minister w socjalistycznym rządzie, nie ma z lewicą niczego wspólnego, a jest… centrystą. Nie mniejszym sukcesem było przekonanie ponad 60 proc. katolików do oddania głosu na człowieka, który prezentuje poglądy skrajnie lewicowe i wrogie wszystkiemu, co jest ważne dla Kościoła. I nie zmienia tego fakt, że Macron chętnie wspomina, iż uczęszczał do jezuickiego kolegium (swoją drogą to tam poznał swoją żonę), a także deklaruje umiarkowane i rzekomo centrowe poglądy. W istocie bowiem Macron może stać się dla Francji tym, kim był dla Hiszpanii Zapatero, a macronizm może zastąpić zapateryzm.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.