Dla światowego mocarstwa, jakim jest USA, stosunki z Polską są tylko wypadkową stosunków z liczącymi się dlań partnerami – Rosją i traktowaną jako całość Europą, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec. Jeśli USA mają z nimi stosunki dobre, to Polska im w ogóle do niczego potrzebna nie jest. W polu widzenia znajdujemy się dopiero wtedy, gdy przyjaźń szwankuje.
Szczególnie dotyczy to relacji amerykańsko-rosyjskich. Nikita Chruszczow, instalując komunizm na Kubie, objaśnił z właściwym sobie wdziękiem „wrzucimy Amerykanom jeża w gacie”. Polska jest takim symetrycznym do Kuby jeżem, którym z kolei rewanżuje się od czasu do czasu Rosji Ameryka. Jeżem, tu możemy sobie pochlebić, wyjątkowo dla Moskwy uprzykrzonym i zdolnym mu mocno pokrzyżować szyki, jak tego dowiodły lata osiemdziesiąte i fantastyczny sukces inwestycji USA w podziemną „Solidarność”.
Ciekawy skądinąd temat dla gdybaczy, jak zmieniłby się stosunek inwestorów do naszej opozycji, jeśli nie poszła by ona na współpracę z Jaruzelskim i Kiszczakiem. Chętnie pamiętamy o wsparciu, jakiego udzielił „Solidarności” Reagan, ale zupełnie wolimy nie przyjmować do wiadomości postawy, jaką przyjęła Ameryka Busha seniora podczas „pierestrojki”. A przecież znana jest zakulisowa działalność ambasadora USA w Warszawie podczas wydarzeń, których 25 rocznicę tak szumnie i dęto ostatnio świętowaliśmy. Ogólnie to ujmując, postawionym mu zadaniem było wywieranie maksymalnego nacisku na Wałęsę, Geremka i innych rozgrywających Komitetu Obywatelskiego Przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” by we wszystkim Czerwonemu ustępowali, na wszystko się zgadzali i w żadnym wypadku nie rozdrażnili Ruskich. Dla administracji Busha priorytetem było bowiem powodzenie „pierestrojki”, a Okrągły Stół postrzegali waszyngtońscy pożal się Boże analitycy nie jako inspirowany przez Moskwę poligon przygotowywanej przemiany rządzących komunistów w rządzących oligarchów, ale jako polskie rozbrykanie, które może zaszkodzić Gorbaczowowi i wzmocnić na Kremlu mitycznych „twardogłowych”.
Po idiotycznym obamowskim resecie, opartym na wierze w to, że Władimir Putin wychował się w amerykańskich kancelariach prawniczych, a w każdym razie że kalkuluje i postępuje w taki sam sposób jak ci, którzy się tam wychowali (z samym prezydentem Obamą na czele) polityka amerykańska weszła właśnie po raz kolejny w fazę, w której polski jeż staje się przydatny. I temu właśnie zawdzięczamy, że prezydent USA przypomniał sobie o leżącym w którejś z przegródek od ponad roku zaproszeniu do odległego kraju na obchody tamtejszego iloślecia czegoś tam – i nie tylko sobie przypomniał, ale dołożył starań, by wizyta wyszła dobrze, by w przemówienie nie palnąć znowu o „polskich obozach koncentracyjnych” i żeby maksymalnie Polaków dowartościować. Udało się, Polacy są zachwyceni i, jak się zdaje, gremialnie uwierzyli, że kiedy amerykański przywódca, polityk przecież, zobowiązany kierować się interesami swojego kraju a nie niczym innym, zapewnia, że tym razem to już na pewno nigdy nas Ameryka nie opuści – to to „nigdy” znaczy „nigdy-nigdy”, a nie „nigdy-dopóki-się-nie-zmieni-sytuacja”.
Cóż, nieprzypadkiem wieczna niedojrzałość jest tą ułomnością, którą wyrzucali nam wszyscy nasi najwięksi myśliciele od czasu Mochnackiego.
Dobrze czy źle być tym amerykańskim jeżem – to pytanie z gatunku „szklanka do połowy pełna czy do połowy pusta?”. Jak wielokrotnie już pisałem, polska polityka jest pozbawiona nie z naszej winy jednego kierunku – wszelkie zbliżenie polsko-rosyjskie jest z zasady wykluczone, tak długo, jak długo Rosja uważa nas za swoją zbuntowaną prowincję a jej jedyną polityczną ofertą dla Polski jest – jak to ujmował znany amerykański generał – „unconditional surrender”. A ponieważ dopóki rosyjską duszą rządzi Dugin a ciałem Putin na przyjście Rosji do uma nie co liczyć, każda pomoc w powstrzymywaniu jej imperialnej paranoi jest nam potrzebna.
Trzeba się więc cieszyć, że w ogóle jesteśmy – bywamy, może lepiej rzec – do czegoś Amerykanom potrzebni, choćby jako jeż. Ale też żałować, że nie potrafimy być potrzebni z jakichś innych powodów i im, i innym możnym tego świata. A przecież teoretycznie możliwości gry trochę mamy. Jako amerykański jeż jesteśmy męczący nie tylko dla Moskwy, ale też dla wiecznie nią zafascynowanych Berlina i Paryża. Wypadałoby po wizycie Obamy spytać o ich zaktualizowaną ofertę, a jeszcze lepiej samemu pokazać zawczasu przygotowaną listę spraw, w których liczymy na zachodnioeuropejskie ustępstwa. Nasze położenie czyni nas też potencjalnie atrakcyjnym partnerem dla Chin, których geopolityczną zmorą jest perspektywa połączenia potencjałów Rosji i Europy. Polska mogłaby odgrywać rolę zatyczki pomiędzy tymi potencjałami, tak jak Turcja odgrywa z pożytkiem dla siebie rolę korka butelki z arabskim dżinnem. Ciekawą opcją byłoby zresztą zbliżenie z Turcją, które naszą względną atrakcyjność w funkcji jeża bardzo by zwiększało, a i dla Turcji z różnych względów byłoby opłacalne.
Tylko że to wszystko wymaga, by umieć się cenić. Nie przesadnie, ale też i nie za tanio – na tym właśnie polega sztuka uprawianie polityki, w której w ogóle nie istnieje tak przez nas oczekiwane odwdzięczanie się za już oddane usługi, ale wyłącznie nabywa się potencjalne korzyści. U nas tymczasem politykę międzynarodową postrzega się jako życie uczuciowego narodów, względnie pole do wykazywania się moralną wyższością. I to na dodatek postrzega się ją przez pryzmat postkolonialnego kompleksu niższości, każącego wierzyć, że jesteśmy „brzydką panną bez posagu”, która musi przyjmować każdą ofertę, i to szybko, bo może zostać wycofana.
Gdyby Baracka Obama zamiast grać w „Wiedźmina” czytał Gombrowicza, to mógłby Polsce powiedzieć słowami Księcia z „Iwony Księżniczki Burgunda”: „w pani jest coś takiego, że chce się pani użyć”. Ale oczywiście tak nie powie, nie tylko dlatego, że ani on, ani jego spiczrajter raczej nie czytali, ale dlatego, że jeżowi nie ma potrzeby tłumaczyć, że jest jeżem, jeżeli jeż sam tego nie wie.