Gdy jesienią 2009 r. wybuchła afera hazardowa reakcja była szybka. Donald Tusk wyrzucił ze swojego rządu kilku ważnych ministrów, choć większość z nich nie miała żadnego związku z tamtą aferą. W roku 2014 nie zdymisjonował nikogo – i to mimo wezwań do takich kroków ze strony środowisk, które są mu przyjazne.
Skąd ta różnica? Pięć lat temu Tusk był u szczytu swej potęgi. Jego władza nie była wtedy zbrukana poważniejszymi skandalami. W ocenach opinii publicznej przeważały odczucia sympatii wobec Tuska. Jego partia też nie miała szczególnych pretensji do niego. Nikogo z niej nie wyrzucał, więc wszystkim tam zdawało się, że „sky is the limit”. Stać go było więc na takie imperatorskie gesty i zabawę w przestrzeganie demokratycznych standardów. Tak, zabawę, bo późniejsze lata pokazały, że Donald Tusk nie jest fanatycznie do nich przywiązany. Eufemistycznie ujmując – używając stylu bohatera tej opowieści.
Dowodem na to, jak osłabła jego pozycja jest fakt, że w 2009 r., wbrew nawoływaniom opozycji, większość społeczeństwa nie żądała dymisji rządu i przedterminowych wyborów wskutek ujawnienia historii związanych z Pędzącym Królikiem i rozmowami na cmentarzu. Teraz ludzie oczekujący dymisji i wcześniejszych wyborów znacząco przeważają nad tymi, którzy nadal popierają rząd Tuska. Jego własna partia traktuje go jak zło konieczne. Wiedzą, że tylko dzięki niemu wygrywają, ale też czują, że któregoś dnia jego tricki przestaną działać. Dlatego nie ma już miejsca na zabawę w standardy. Trzeba apelować – niemal jak Stalin do „braci i sióstr” – o zwieranie szeregów wobec coraz zuchwalszych i groźniejszych wrogów (tu mała uwaga do grupy czytelników o obniżonym IQ: przywołanie przykładu Stalina nie jest porównaniem obu postaci. Tusk nie nosi wąsów).
Koniec zabawy w przestrzeganie standardów ujrzeliśmy też w środę w Sejmie. Wystąpienie Tuska formalnie nazywało się „informacją rządu”. On jednak o niczym nie informował. To co widzieliśmy było wystąpieniem na wiecu, a nie rzetelnym wyjaśnieniem czegokolwiek. Złamaniem standardu było mówienie o przestępcach z jasną sugestią, że chodzi o zatrzymanych wtedy dwóch biznesmenów. Gdy Tusk nazywał ich przestępcami prokuratura nie zdążyła im nawet postawić zarzutów.
Skoro doszliśmy do pana Falenty to warto zwrócić uwagę, że opowiada on rzeczy podobne do tych, które wiążą się z biznesem pana Jakubasa. W obu przypadkach państwo – konkretnie Platforma – chce przejąć ich biznesy. Po jaką cholerę potrzebne są państwowe hurtownie węgla? Bo to surowiec strategiczny? Tak samo strategiczne są benzyna, elektryczność, żywność. Czy państwo – pardon Platforma – też chce je przejąć kierując się podobną motywacją? Rzecz nie w tym. Bardziej niż pokusa ręcznego sterowania nęci możliwość przejęcia setek i tysięcy miejsc pracy. W znaną z taśm myśl, żeby i Kowalskiemu coś skapnęło. Konkretnie Kowalskiemu pensja od pierwszego do pierwszego, a członkom zarządów odpowiednio więcej. Tak, żeby mogli powiedzieć, iż 50 tysięcy złotych to nie są duże pieniądze.
I nawet nie chodzi o to, aby zaufani towarzysze mogli się nachapać. Chodzi o wciągnięcie w klientelizm polityczny nowych rzesz obywateli. Dziesiątki tysięcy już zostały zamienione w klientów PO dostając pracę w administracji państwowej i samorządowej. Oni zawsze będą głosowali na Platformę, bo boją się o swoje posadki. Administracja jednak nie może rosnąć w nieskończoność. Nowe łupy są w składach węgla. Albo benzyny, czy też zboża.