W Brukseli ważniejsze było, co powiedział zaraz potem. – I will polish my English – obiecał z powagą premier polskiego rządu, dając sobie czas do objęcia funkcji. Do tej deklaracji był poniekąd zmuszony. Europejscy dziennikarze byli wyraźnie zirytowani jego przejściem na polski (w założeniu będącym, zdaje się, nawiązaniem Tuska do oskarowego wystąpienia Andrzeja Wajdy). Istotnie – Tusk mocno kontrastował z włoską wysoką komisarz-elekt, która po francusku i angielsku zgrabnie wypowiadała banały o pracy dla młodych…
I o ile po 1 grudnia w Brukseli angielszczyzna – bo to chyba osobiste maximum gdańszczanina – będzie tam najważniejszą kwestią, to w Warszawie najważniejsze jest to, co wydarzy się do tego terminu.
UKŁAD NOWY, ALE GWARANTUJĄCY KONTYNUACJĘ
W trzy miesiące w polskiej polityce zmieni się więcej niż w ciągu ostatnich lat. Dotąd bowiem obowiązywała doktryna z pamiętnej okładki „Polityki” z 2007 r.: „Tusku, musisz”. Aż tu nagle, przedostatniego sierpnia, roku pamiętnego okazało się, że Donald Tusk swobodnie może powiedzieć „nic nie muszę”. I chcąc nie-chcąc, odpłynąć na lata. A przynajmniej na parę lat. W jego planie maksimum, po zakończeniu swoich dwóch 2,5–letnich kadencji w Europie, czyli akurat na koniec ostatniej pięcioletniej kadencji prezydenta Bronisława Komorowskiego, to on - wówczas 62-latek, ozdobiony europejskim nimbem - będzie mógł się ubiegać o emerycką posadę „strażnika żyrandola” (zresztą – kto mu to określenie wówczas wypomni?)
Platforma ewidentnie traci jedynego samca–alfa, choć „Kierownik”, by posłużyć się platformerskim slangiem, oczywiście nie zamierza puszczać cugli. Niemniej sterowanie z tylnego siedzenia nie tylko nie udało się Marianowi Krzaklewskiemu czy Lechowi Wałęsie z jego najmocniejszym mandatem w historii, ale nawet Aleksandrowi Kraśniewskiemu z jego zapleczem. Wszyscy oni mieli do dyspozycji pokaźny aparat, a przede wszystkim byli tu w Polsce i nie musieli zajmować się ciągłym ugniataniem w obcych językach kompromisu z 27. państwami i jeszcze paroma sąsiadami, których interesy są nierozerwalnie sprzeczne.
I trudno tu nie przyznać racji wpływowemu prezesowi PKN Orlen, gdy z Pawłem Grasiem rozprawiali właśnie o objęciu wysokiej funkcji w Unii przez „kierownika”: – Jednak idziesz w zupełnie inna orbitę, odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu (…), jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu – mówi Jacek Krawiec uwieczniony na taśmach „Wprost”.
Zresztą z rozlicznych doświadczeń tych Polaków, którzy pojechali zarabiać w funtach czy euro, wiadomo, że związki na odległość się nie udają.
I właśnie ta nierozwiązywalna sprzeczność sytuacji – jak wynika z obecnie zrozumiałych półsłówek prezydenta – była przedmiotem tajemniczej debaty w Belwederze formalnie anonsowanej jako „rozgowor" o sytuacji na Ukrainie. Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Ewą Kopacz i Tomasz Siemoniak przed kilkudziesięcioma godzinami musieli uzgodnić plan. Możemy być pewni, że powtarzana tam była myśl Adama Michnika z 1989 r., mówiąca o „układzie nowym, ale gwarantującym kontynuację”.
UKŁAD KTÓRY JEDZIE
Ważkim pytaniem jest, czy prezydent karnie pozostanie w ramach scenariusza dlań nakreślonego, czy też zgrabnie wykorzysta okazję na poszerzenie swojego dominium. Tak szybko, jak Bronisław Komorowski zgolił wąsa, tak szybko (dzięki zapleczu) może przestać być politycznym safandułą. Tak jak wtedy, gdy zaraz po objęciu swojej funkcji, gdy bez konsultacji z „kierownikiem”, mianował do KRRiTv swoich najbliższych i osobistych współpracowników, pozostawiając matkę-partię bez możliwości bezpośredniego obsadzenia „krajowej rady tego i owego”, bo pozostałe miejsca podzieliły już SLD i PSL (czego skuteczności wciąż dowodzi antena TVP). I właśnie ten trójkąt może być polem do popisu. Zwłaszcza po przyspieszonych wyborach parlamentarnych, a przed prezydenckimi. Oczywiście, prezydent może, co nie znaczy, że będzie chciał. Bo za rolę bezpiecznika (tak rolę prezydenta zaprojektowano jeszcze wczasach gen. Jaruzelskiego), otrzyma potrzebne mu wsparcie podczas reelekcji. Niemniej to, co dziś ma go wzmacniać, jutro może okazać się obciążeniem.
I o tym, czy Bronisław Komorowski będzie musiał użyć nieśmiertelnego „nie chcem, ale muszem” przesądzi co innego niż jego widzimisię. Najważniejsze pytanie euforyczne „Platformo jedziemy”, napisane bezpośrednio po nominacji dla Tuska przez Roberta Tyszkiewicza na Twitterze, istotnie stanie się - jak to nazwał swego czasu sam Donald Tusk - „układem który jedzie” (patrz: „Między nami liberałami” Pawła Piskorskiego).
Jednak między chęcią poruszania się a faktem jest zasadnicza różnica. A PO bez Donalda Tuska nie ma sprzęgła. A sam premier szybciej niż się komukolwiek wydaje do dechy wciśnie swój pedał sprzęgła i zgrabnie odłączy swój napęd od przyciężkawego układu z ogromną nadbudową, która mogłaby mu ciążyć.
DEGRADACJA NA PREMIERA
Jeśli premier zrzeknie się przywództwa w partii – a to, zgodnie z europejskimi zwyczajami niemal zupełnie przesądzone – obejmie ją z automatu I wiceprzewodnicząca, Ewa Kopacz. Ta prowizorka – jak deklarują posłowie PO – może trwać aż do końca 2015. I tu zaczynają się schody. Bo choć formalnie Marszałek Sejmu jest drugą osobą w państwie, to dotąd - wzorem Komorowskiego, gdy pełnił tę funkcję - zajmowała się obsługą sejmowej „zamrażarki”, oraz nudnymi briefingami „na obecnym posiedzeniu sejmu procedowanie będzie rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy…”. Jej największy atut – fanatyczna wierność wobec Tuska – się pewnie nie zmieni, ale natrafi na rozliczne problemy. Najpierw prozaiczne. Co prawda będzie miała telefon do Unii Europejskiej, ale linia może być zajęta. A przecież zupełnie niedawno, gdy CBA przyszło przeszukać sejmowy pokój ministra Burego i potrzeba była na to zgoda Marszałek, zdenerwowana Ewa Kopacz chwytała za telefon i agenci czekali, aż zakończy „konsultacje”. Gorzej, że gdy się dodzwoni, Donald Tusk pozbawiany bezpośrednich stałych kontaktów ze służbami, z Igorem Ostachowiczem & Co., będzie coraz częściej się mylił. A Kopacz, lekarka z Szydłowca o duszy karnego c.-k. żołnierza, potrzebuje ścisłych recept i rozkazów dziennych, a nie „sprawstwa kierowniczego”.
To przede wszystkim znacznie obniża jej szanse na objęcie funkcji Prezesa Rady Ministrów. Bo portale i wieczorne wydania programów informacyjnych zawsze cytują o wiele obficiej premiera niż marszałek Sejmu, co jest dlań bardzo litościwe. W większości sytuacji sprawiająca wrażenie kłótliwej baby, Ewa Kopacz mogłaby być wizerunkową porażką całej formacji.
Zresztą awans z drugiej na trzecią osobę w państwie (ach te paradoksy Konstytucji, pióra Kwaśniewskiego) otworzyłby dodatkowe pole dla rzutkiego następnego Marszałka Sejmu, co niegdyś sprawnie wykorzystał Grzegorz Schetyna pełniąc tę funkcję. I choć Schetyna na objęcie schedy po Kopacz obecnie nie ma szans, to na taką rozgrywkę czekał pięć długich lat - od afery hazardowej. I może w te szprychy musi sypać wszystkim co ma, bo nie ma już nic do stracenia. Zresztą lepiej dla Tuska, by unia personalna szefa partii i rządu, której przez lata hołdował premier, skończyła jak inne obietnice i zasady. Osobiście ostrożny Tusk nie będzie miał problemu ze zdywersyfikowaniem… swoich następców.
PREMIER OBRONY NARODOWEJ
W grę wchodzi zatem Tomasz Siemoniak, który może istotnie „z zawodu jest dyrektorem”, ale dotąd nie pokazał nigdy, że potrafi być „kierownikiem” (pierwszą posadą dotychczasowego kierowcy Tuska było od razu stanowisko… dyrektora TVP1). I choć namaszczenie obecnego ministra obrony narodowej na premiera byłoby zręcznym zabiegiem PR-owskim w wojennym czasie, to jednak sam Tusk temu pomysłowi przetrącił kręgosłup mówiąc, że stary rachunek za F-16 to wszystko, co zrobimy by obronić się przed Rosją. I konia z rzędem temu, kto przywoła z głowy jaką myśl z rozlicznych przemówień Siemoniaka. Bezbarwność, która pozwoliła przed laty zręcznie negocjować Siemoniakowi z ekipą ówczesnego premiera Leszka Millera w mediach publicznych stanowiska dla wówczas jeszcze (w pierwszych latach 2000) niewielkiej PO (czy nie czasem Radio Gdańsk dla Sławomira Nowaka?), u premiera Siemoniaka nie dałaby się także przykryć jakimkolwiek medialnym pudrem. Jeszcze gorzej, gdyby sytuacja wewnętrzna (co wielce prawdopodobne), kazała wsiąść w jakiegoś premiero-busa i spotkać się z wyborcami, którzy wcale „historycznym awansem Polski” upojeni być nie muszą. Polacy, to nie żołnierze, którzy karnie stają na baczność i słuchają banialuk.
PREMIER TECHNICZNY
Nie bez powodu ta platformerska ławka jest tak krótka i pełna kontuzjowanych zawodników z II ligi.
Na moment awansu Tuska przygotowywał się zapewne Bartłomiej Sienkiewicz. I dlatego swoje ministrowanie rozpoczął od butnego „idziemy po was” jako element samczego mocnego wejścia. To była przemyślana strategia, konsekwentnie prowadzona – więc musiała dziać się za aprobatą, a nawet z podjudzenia, samego Tuska. Z tym, że koncept od początku się boleśnie zderzał z rzeczywistością, aż wreszcie tytaniczne ego ministra spotkało się z górą lodową afery taśmowej. I dziś minister Sienkiewicz może być pewien, że nie tylko nie znajdzie się na czele nowego rządu, ale nawet w jego składzie (co, trzeba przyznać, jest bardzo zgrabnym rozwiązaniem tego problemu).
Na moment awansu Tuska przygotowywana była Elżbieta Bieńkowska. To dla niej stworzono super-resort (który w nowym rządzie będzie ponownie rozdzielony), to jej rangę podnosiły olbrzymie pieniądze, PR i tytuł wicepremier. Skreślenie przedrostka "wice–" byłoby naturalne, a zarówno na fundusze europejskie jak i na infrastrukturę znalazły by się no-name’y.
Z premier Bieńkowską nie tylko u zarania, ale i u zwieńczenia, rzecz ma się podobnie jak z Sienkiewiczem. Tyle tylko, że jej taśmy prawdy jeszcze nie opublikowano, ale wszyscy wiedzą, że jest. Zapewne nie tylko dlatego Donald Tusk chciałby, jeśli w ogóle ta bomba ma wybuchnąć, żeby stało się to na bezpiecznym poligonie w Brukseli – i lobbuje za kandydaturą Elżbiety Bieńkowskiej na unijnego komisarza. Bo nawet jak wypali, jej notowanie będą ujemne, to kto ją wówczas zdymisjonuje? Skądinąd opozycja będzie miała używanie, gdy zarówno premier jak i jego zastępca zmyje się do Bruksleli pozostwiając na tronie osamotnionego Janusza Piechocińskiego.
Oczywiście można by wymienić jeszcze pompowanego ostatnimi tygodniami Radosława Sikorskiego. Ten, który miał być szefem unijnej dyplomacji, został wójtem Chobielina-Dworu. Premier Sikorski? Wówczas zawyłaby nie tylko partia, ale Bronisław Komorowski. Zawyłby jeszcze Grzegorz Schetyna – ale ze szczęścia, bo wówczas dostałby carte blanche od prezydenta i PO na przejęcie w tej ostatniej pełni władzy. I to jest główny powód dla którego ten scenariusz jest dla Donalda Tuska nie do przyjęcia. Inna rzecz, że gdyby nie to, to pewnie sam by nie zaufał aż tak Sikorskiemu. Bo ten przechrzczony na dobijającego watahy, były autor „Gazety Polskiej” i minister w rządach Olszewskiego, Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, mógłby go zdradzić o wiele szybciej niż Komorowski. I dlatego właśnie w 2010 r. w Platformie zdecydowano się na prawybory pod warunkiem, że z dwóch kandydatów nie wygra ich Sikorski.
Zatem każdy następca Donalda Tuska będzie premierem słabym i czysto… technicznym. I jedynym wyjściem dla PO jest, by okres jego urzędowania trwał jak najkrócej, głównie po to, by nie ujawniły się jego przywary. Jak najkrócej, by zdążyć zdyskontować wyborczo „największy sukces Polaka od czasów Chrobrego”, który jeszcze niedawno mówił o „miliardach z Unii”, a ostatnio już prawie rozdawał dutki dziatkom i dziadkom. Wykorzystać moment kiedy „kierownik” w partii jeszcze jest i „wszystko ogarnia”. A więc do 1 grudnia.
RATUJMY CO SIĘ DA
Last but not least, trzeba – jak śpiewa kończąca właśnie wieloletnią karierę Budka Suflera – „ratować co się da”. „Prezydentura w Unii” połączona z wcześniejszymi wyborami to ostatnia przewaga taktyczna, którą może wykorzystać PO, by na choć na chwilę złapać sondażowy oddech. I próbować utrzymać się u władzy na lata kolejnej kadencji, czyli coś, w co nie wierzono już w samej PO. Bo w tej sondażowej wojnie pozycyjnej z PiS jest od dawna w defensywie, niebezpiecznie blisko zbliżając się do grożących rozpadem 20 proc., a kolejne „taśmy prawdy” czy choćby oświadczenia majątkowe mogą ją rozsadzić.
A i bez tego, groziłby jej śmiertelny marazm i rozkład. I tu wybory przed 1 grudnia są nie tylko prawno–politycznie możliwe, ale i na rękę partii premiera. Inaczej zapaść mogłaby przyjść któregoś dnia w 2015 r., gdy otrzeźwiali posłowie PO z drugiej połowy ław będą z oburzeniem (sporo większym niż europejski podatnik) pokazywać sobie drukowane w tabloidach rachunki za mule przymusowo spożywane przez Donalda Tuska, gdy tymczasem oni, osieroceni, sami zostali zostawieni na żer. Wówczas zrozumieją, że to właśnie oni są tym „całym syfem” od którego odseparował się ich „kierownik”, który w myśl przywoływanych słów Kawalca stał się „tłustym misiem”.
Stąd jedynym rozwiązaniem jest ulubiony manewr Donalda Tuska – „przewrócenie stolika” i wcześniejsze wybory równoległe do wyborów samorządowych. Te ostatnie zostaną zręcznie przykryte, co ułatwi zadanie wielu kandydatom władzy, gdy serca i umysły Polaków będą podzielone między „Polskę europejską” („Platforma Obywatelska Europa”) a „dziki kraj” (© Mirosław Drzewiecki) i jego „mentalne Podkarpacie”.
TRZY ŻYCZENIA KACZYŃSKIEGO
Skądinąd to zabawne, że Kanclerz Angela Merkel wraz z innymi przywódcami Europy jednym posunięciem spełnili aż trzy życzenia Jarosława Kaczyńskiego – zdymisjonowali Donalda Tuska, w którego miejsce przyjdzie techniczny premier i doprowadzi do wcześniejszych wyborów.
Dziś problem prezesa Prawa i Sprawiedliwości polega na nie na tym, że premierem technicznym nie będzie prof. Piotr Gliński, za którego nie będzie umierać on sam. Rzecz w tym, że wciąż rząd PO przygotuje wybory pod PO, czego dowodem było czwartkowe ostatnie bodaj exposé premiera Tuska. Efekt jego nominacji poprawi jej notowania, co jest do podtrzymania przez kilka – kilkanaście tygodni przy sprawnym biciu przez rządowe media w bębenek narodowej (a jakże) dumy i sianiem strachu przez barbarzyńcami z opozycji.
Partia Kaczyńskiego musi zrobić dziś o wiele więcej niż tylko wygrać wybory. Bowiem mając za pierwszego obywatela Bronisława Komorowskiego, Jarosław Kaczyński może zakładać, że to nie lider zwycięskiej partii zostanie desygnowany na premiera nowego rządu, a na przykład sprawny spółdzielca i doświadczony państwowiec Cezary Grabarczyk, który stoi na czele koalicji PO–SLD–PSL. Dla PO to i tak lepsza opcja niż premier Miller, który PO spożyłby szybciej, sprawniej i strawniej niż Jarosław Kaczyński niegdyś przystawki. Wybory rok wcześniej to rok mniej dla Kaczyńskiego i Millera, którzy właśnie uporali się ze swoimi podróbkami.
Jeśli zaś Kaczyński będzie następnym prawdziwym premierem, to o oczywiście będzie to trudna kohabitacja. I to on zostanie z tym „całym syfem”, gorącym kartoflem państwowego dziedzictwa Tuska. Ba, będzie musiał realizować budżet Tuska wraz z jego najnowszymi obiecankami.
A jeśli Tusk podzieli los Jerzego Buzka (któż pamięta ten rwetes gdy zostawał szefem parlamentu europejskiej), który po dwóch i pół roku bez znaczenia dla Polski, Unii i Polski w Unii, stracił stanowisko? Wówczas będzie mógł próbować powrócić na białym koniu jako luminarz antykaczystowskiej krucjaty. Déjà vu…
Magister historii Donald Tusk z pewnością widzi swą przyszłość niczym Cezar szykujący się na wyprawę do Galii. O ile jednak pamiętam, choć to on zaskoczył Rzym, to ostatecznie historia zaskoczyła Cezara…
Furda historia, gdy Mikołajki w tym roku będą wcześniej. PO ma tylko kwartał na to, by zamiast rózgi były prezenty.
Antoni Trzmiel
Autor jest redaktorem naczelnym Portalu Telewizji Republika i współpracownikiem Tygodnika Do Rzeczy. Drzewiej był dziennikarzem Rzeczpospolitej, Polskiego Radia i Telewizji Polskiej. Jest doktorantem w Zakładzie Systemu Politycznego Polski i Państw Europy Środkowej i Wschodniej UŚ.