Bogdanowo miało być krótkim przystankiem. Na prośbę znajomego księdza pojechała w zastępstwie zaopiekować się staruszkami. Stworzyła rodzinę zastępczą dla dziesięciorga bezdomnych dzieci.
- Paszła won! - krzyczeli na przemian sprzedawczyni i klienci miejscowego sklepu spożywczego. Helena Dworecka stała pośród nich. Była nowa. Do Bogdanowa przyjechała niedawno. Nie domyślała się, co może być źródłem tego ogólnego poruszenia. Odwróciła głowę w kierunku drzwi. Zobaczyła dziewczynkę.
- Wyglądała strasznie. Była wychudzona. Miała porwaną sukienkę. Nie miała butów. Tylko kartoniki przywiązane do nóg - wspomina Helena - Wyszłam za nią. Wzięłam ją za rękę.
- Czy ty się mnie nie brzydzisz? - zapytała dziewczynka.
Miała na imię Alesia. Helena zaprosiła ją do domu. Poszła chętnie. Zjadła wszystko, co podała jej gospodyni.
- Pierwszy raz w życiu widziałam, że tak można jeść zupę. Jadła rękoma.
Była bardzo nieufna. Mimo próśb nie chciała zostać na noc. Helena zaprosiła ją na następny dzień. Nazajutrz, o szóstej rano, gdy otworzyła drzwi, dziewczynka już tam była. Próbowała się uśmiechać. Helena przygotowała śniadanie. Podczas posiłku odważyła się zapytać: „Gdzie jest twoja mama?” Padła odpowiedź: „Ja nie mam mamy”. ” A gdzie ty mieszkasz?”, kontynuowała Helena. ”Ja mieszkam w lesie, jak zajączek pod choinką” - usłyszała w odpowiedzi.
Alesia zaprowadziła Helenę w to miejsce.
- Zobaczyłam starą sosnę z długimi, opuszczonymi gałęziami - wspomina Helena – To był dom Alesi. Szałas. Gałęzie, mnóstwo kartonu, papieru, porwanych ubrań - Helena nie kryje wzruszenia.
Alesia nie potrafi powiedzieć, jak długo mieszkała w lesie. „Odkąd siebie pamiętam” - mówi.
- Przychodziła tylko do wioski i prosiła o chleb. Nigdy nie kradła. Ludzie wynosili jej ziemniaka, kawałek chleba, słoninę. Cała okolica wiedziała, że się tam nad nią znęcali, że ją bili, że były próby gwałtu. I nikt nie chciał jej pomóc - spokojny, możnaby nawet rzec, monotonny głos Heleny, staje się ledwie słyszalny.
Helena, mimo przestróg sąsiadów, zapuściła się do rodzinnego domu Alesi. Wyszła stamtąd zarówno przerażona, jak i pewna, że dziewczynka nie może tam nigdy wrócić.
- Zabrałam ją do domu. Powiedziałam, że będzie tutaj żyć, że będzie tutaj spać. Wszystkie te wyrazy: żyć, spać były dla niej całkiem obce. Bardzo źle mowiła. Kiedy po raz pierwszy zaproponowałam jej, żeby się wykąpała, strasznie mnie pogryzła. Po rękach. Do krwi po prostu. Ale już potem nie chciała wyjść z tej wody – Helena uśmiecha się na to wspomnienie.
Spotkanie Heleny z Alesią miało miejsce z końcem sierpnia 2002r. Zbliżało się rozpoczęcie roku szkolnego. Alesia, jak każdy sześciolatek, musiała iść do szkoły. W zakupie niezbędnych atrybutów pierwszoklasisty, białej bluzki, spódnicy i kwiatów dla nauczycielki, zgodnie z panującym na Białorusi zwyczajem, pomógł miejscowy ksiądz Stanisław, Polak.
- Pierwszego września wystrojoną Alesię zaprowadziliśmy razem z księdzem do szkoły - przypomina sobie Helena - Nauczyciele płakali. Wszyscy ją przecież znali.
Niestety po kilku dniach Alesia wróciła ze szkoły z płaczem. Skarżyła się, że dzieci naśmiewają się z niej. Nazywają ją „bomżem”, czyli bezdomną. Każdy kolejny dzień, przez wiele miesięcy, rozpoczynał się od łez.
- Tłumaczyłam jej, że teraz jest moja. I że to jest jej dom.
Otoczone lasami Bogdanowo leży między Oszmianami i Wołożynem, na wschodnim skraju „Minskoj wobłasti”. Droga z Polski wiedzie prosto przez Grodno, a potem przez północny obszar przedwojennego województwa nowogródzkiego, przez Lidę, Bakszty, zostawiając po prawej, przy kolanie Niemna, długi pas dawnych ziem radziwiłłowskich. Dalej ciemne, gęste, wydawałoby się bezkresne lasy Puszczy Nalibockiej. Z rzadka mijam jakąkolwiek osadę ludzką. Droga pogrążona jest w mroku. Jazda ciągnie się niemalże w nieskończoność. Wreszcie mijam Wołożyn. Skręcam ostro w lewo, na północny-zachód, w kierunku Wilna. Po trzydziestu kilometrach docieram do Bogdanowa. Wzdłuż drogi stoją głównie drewniane chaty, ledwo widoczne spod grubej warstwy śniegu. Ciemno. Jakby nikt tu nie mieszkał. Z jednym wyjątkiem. Wiem, że jestem już na miejscu. W „Domu Miłosierdzia” w Bogdanowie na Białorusi.
Na dźwięk warkotu samochodu z domu wybiega gromadka dzieci. „Dzień dobry. Dlaczego tak późno?” - przekrzykują się nawzajem. Helena widzi moje zdumienie.
- Wszystkie dzieci mówią po polsku. Lekcje polskiego mamy dwa razy w tygodniu – tłumaczy, jednocześnie wskazując mi drogę do pokoju gościnnego. – W środę i niedzielę od samego rana zaczynamy rozmawiać po polsku. Jak, kto umie. To taka potrzeba serca, polskiego serca, żeby przekazać dzieciom to, za czym się tęskni.
Gdy Alesia trafia do domu, zamieszkuje w nim jeszcze kilka samotnych staruszek. Helena przyjechała do nich z kilkumiesięczną misją. Na prośbę znajomego księdza miała, w zastępstwie, zaopiekować się schorowanymi mieszkankami domu. Z wykształcenia jest lekarzem. Ukończyła też szkołę muzyczną. Miała zupełnie inne plany. Marzyła, żeby pójść w ślady swoich dwóch starszych sióstr. Pragnęła wstąpić do zakonu. Uznano jednak, że nie ma powołania. Bogdanowo miało być krótkim przystankiem. Stało się jej domem. Starsze panie z czasem odeszły. Dom opustoszał. I wtedy, jak na zawołanie, jakaś kobieta przyprowadziła Janka i Anię.
„Ty masz wodę. Proszę umyj te dzieci”- powiedziała. Kolejnych dwoje bezprizornych, czyli bezdomnych, tak licznych w postsowieckich krajach. Okazało się, że są Rosjanami, którzy uciekli na Białoruś z obawy przed grożącą im karą za popełnione na terenie Rosji przestępstwo. Jakie? Nie wiem. Helena umyła i nakarmiła rodzeństwo. Zasugerowała dzieciom, żeby zajrzeli do niej za kilka dni.
- Przyszli następnego dnia, przed północą. Ania strasznie płakała. Była we krwi. Miała rozerwane ubranie. Powiedziała, że rodzice się bili, a ona niby chciała bronić młodszego brata. I tak zostali - wspomina Helena.
- Pamiętam, że od razu, jak przyszliśmy – Janek, bezbłędną polszczyzną, przywołuje tamte chwile – przyjęto nas z ciepłem i takim współczuciem. Poczułem zrozumienie. Do człowieka. Że komuś ty potrzebny jesteś. Bardzo szybko przyzwyczaiłem się.
- Ania miała wtedy trzynaście lat. Nie chodziła do szkoły. Dzieci nie miały żadnych dokumentów - Poszłam do szkoły – opowiada Helena - Napisałam podanie, że całą odpowiedzialność za te dzieci biorę na siebie.
Zostali przyjęci do szkoły. Byli dobrymi uczniami. Szczególnie Jaś. Niestety bardzo często opuszczał zajęcia. Zdarzało się, że nie mógł wstać z łożka. Często tracił przytomność. Nie mógł jeść, ani spać.
- Z opowiadań Ani, wiem, że rodzice znęcali się nad nim. Szczególnie matka. Był bity prze nią po głowie. I właśnie te problemy wyszły nie od razu, ale po jakimś czasie - kontynuuje opowiadanie Helena – Te dzieci, kiedy są jeszcze w swoich domach wiedzą, że muszą przeżyć i na tym koncentrują całą swoją energię. Dopiero, jak trafiają do takich normalnych warunków, napięcie spada i wszystkie te choroby ujawniają się.
Helena zaczęła szukać pomocy. Niestety lekarze bagatelizowali objawy chorobowe Janka.
- Nas wypędzali jednymi drzwiami. My wchodziliśmy drugimi. W końcu zrozumiałam, że musimy przyjść z porządną kopertą, żeby w ogóle trafić do jakiegoś profesora.
Lekarz, który zaopiekował się Jankiem, zdecydował, że chłopiec musi nosić gorset, aż do ukończenia osiemnastego roku życia. Można go było zdejmować jedynie na czas mycia. Helena nieubłaganie stosowała się do zaleceń lekarza.
- To było na takich różnych śrubach. Jasio miał od nich rany. A ja smarowałam mu te rany i znowu zakładałam gorset. I on to tak szczerze nosił. Płakał i nosił. Ja chodziłam za nim i też płakałam.
Helena postanowiła poszukać pomocy w Polsce. Tak poznała Konrada Pruszyńskiego ze Stowarzyszenia Expatria, które pomaga w leczeniu dzieci z terenów byłego ZSRR. Expatria sfinansowała wizytę Janka w Szpitalu Dziecięcym w Dziekanowie Leśnym. Tu zapadła przeciwstawna diagnoza. Lekarze nakazali natychmiastowe zdjecie gorsetu, który doprowadził już do znacznego zaniku mięśni, i w konsekwencji mógł stać się przyczyną kalectwa.
- Tak ciepło mnie tutaj przyjęli. Lekarze, tacy serdeczni byli. Od razu kazali zdjąć gorset. A pan Konrad, jak tylko wyszedłem ze szpitala wziął mnie do „kinoteatru” i parku. Oglądaliśmy Warszawę. A potem wróciłem do Bogdanowa silniejszy i lżejszy o gorset.
Gdy dom zamieszkiwała już trójka dzieci Helena postanowiła pomóc jeszcze kolejnym. Udała się do miejscowego „prijutu”, miejsca tymczasowego pobytu dzieci z rodzin patologicznych.
- Jak tylko weszłam, od razu wyskoczylo do mnie rodzeństwo Sawickich, Aleksandra i Denis. Chłopiec miał wtedy sześć lat, dziewczynka trzy. Dzieci miały jeszcze malutką siotrzyczkę, która trafiła do domu dziecka.
Aleksandra i Denis pochodzą z bardzo trudnego domu. Oboje ich rodzice pili. Denis nie mieszkał z rodziną. Nocował obok domu. W budzie z psem. Mimo tego fizycznego oddalenia chłopiec czuł ogromną odpowiedzialność za swoje dwie młodsze siostry. Codziennie, bez względu na pogodę, przemierzał z dzbankeim mleka w dłoni trzy kilometry od domu do mleczarni.
- Mówił, że w domu ma dwie młodsze siostry, że nie mają, co jeść, i prosił, żeby mu tam w mleczarni nalewali do dzbanka mleka. Wracał z tym mlekiem, mając jedno w pamięci, że w domu na mleko czekają dzieci.
W tej chwili Denis ma piętnaście lat. Uczy się w technikum w Wołożynie. Mieszka w internacie. Do domu przyjeżdża tylko na weekendy.
- Przez to, że mieszkałem w budzie, nie mogłem wyobrazić sobie, co to jest dom. Na początku dom w Bogdanowie był dla mnie obcym miejscem - wspomina, mieszając polskie słowa z białoruskimi, Denis - Mam trudny charakter. W szkole często rozrabiałem. Potem do domu wracałem zły i agresywny. Zdarzało się, że dzwonili ze szkoły, żeby się na mnie poskarżyć. „Czekałem awantury i krzyków”, ale to było takie dziwne, krzyków nie było, tylko zawsze mówiono mi „Jesteś super i możesz stać się jeszcze lepszy”. Mijały lata. Przyzywyczaiłen się do tego miejsca. I teraz wiem, że dom w Bogdanowie to moja oaza, do której zawsze mogę wrócić. Dziekuję za to miejsce. Dziękuję Mamie Lenie.
Działalność Heleny nie spotykała się wcale z powszechną życzliwością mieszkańców Bogdanowa. Część z nich wyrażała swój sprzeciw otwarcie. „Nie chcemy, byś w naszej wsi karmiła i wychowywała dzieci pijaków” - mówili podczas kolejnych wizyt w domu. Ich rosnąca dezaprobata znalazła sprzymierzeńca w osobie nowego białoruskiego księdza. Którejś niedzieli ksiądz przerwał nabożeństwo i ruszył w kierunku Heleny.
- Stanął przede mną. Chwycił mnie tutaj za kołnierz i powiedział, „Won, zabieraj ze sobą te wszystkie prostytuckie dzieci. Ty wspierasz nierząd. To, czym się zajmujesz nie jest misją kościoła”.
Helena nie wyszła z kościoła. Wysunęła się jedynie przed swoje dzieci. Uklękła i powiedziała bardzo stanowczo: „To są moje dzieci. Opieka nad nimi jest misją kościołą, ale skoro ksiądz nie chce nas tutaj oglądać, znajdziemy sobie inne miejsce.” W kościele zapanowała cisza. Zamilkł też ksiądz. Helena podniosła się. Chwyciła dzieci za ręce i opuściła kościół. Na długo.
Ksiądz nie poprzestał na pozbyciu się mieszkańców Domu Miłosierdzia z kręgu parafian. Napisał donos do Ministerstwa do spraw Religii. Helenie postawiono warunek: pół roku na uregulowanie spraw prawnych związanych z dziećmi, jeśli nie, dom zostanie zamknięty. W świetle braku dokumentów, upoważniających ją do opieki nad mieszkańcami domu, wyznaczony termin był całkowicie nierealny. Wiedziała, że jedynym ratunkiem może być audiencja u najwyższych władz kościelnych. W akcie desperacji poprosiła o spotkanie ze ś.p. ks.kard. Kazimierzem Świątkiem. Wkrótce sekretarz kardynała, któremu przedstawiła swoją sytuację, zaprosił ją do Pińska.
- Naprawdę drżałam przed tą wizytą – wspomina Helena - Na naszych terenach takie spotkanie to wielki zaszczyt.
Ksiądz kardynał nie czekał na swojego gościa, jak to pewnie zwykle czynił, w gabinecie. Wstał zza biurka. Minął po drodze zdumionego sekretarza. Zatrzymał się przy schodach i wyczekiwał. O umówionej porze jego oczom ukazała się niespełna czterdziestoletnia kobieta. Szczupła, średniego wzrostu, o krótkich ciemnych włosach. Ubrana w czarną spódnicę i czarną bluzkę. Niebywale skromna. Można byłoby nie zwrócić na nią uwagi, gdyby nie niespotykany, trochę jakby anielski, uśmiech, który rozświeca całą jej postać. Po tym ją poznał. Ruszył w jej kierunku.
- Nic nie mówił. Tylko objął mnie. Wiedziałam, że to jest odpowiedź od Pana Boga. „Na taką propozycję czekałem całe życie”. Miał wtedy blisko dziewięćdzisiąt lat. „Chciałem zrobić coś, co pozostawiłoby po mnie ślad”.
Zapadła wtedy decyzja: dom rozbudować. Ten moment jest szczególny również z innego powodu. W tym samym czasie w domu pojawiła się Teresa Czerniawska. Przyjechała pomóc w sadzeniu ziemniaków. Na chwilę. Po jakimś czasie pojawiła się ponownie. Została na dłużej. Tak kilka razy. W końcu zdecydowała się zamieszkać w Bogdanowie.
- Niby miałam już wszystko. Byłam kierowcą trolejbusa. Miałam mieszkanie. Znajomych. Czegoś mi jednak brakowało. I to coś znalazłam tutaj.
- Co konkretnie? - pytam.
- Żyłam tak tylko dla siebie, rozumie pani? A tu znalazłam takich bliskich mi ludzi. Mogłam przydać się jakoś.
Teresa, a właściwie ciocia Teresa, bo tak nazywają ją dzieci, jest też Polką. Pochodzi z Grodna. Jak sama przyznaje, do siódmego roku życia, mówiła wyłącznie po polsku. Ma pięćdziesiąt dwa lata. Jest kilka lat starsza od Heleny. Siwa jak gołąbek. Zawsze trochę w cieniu Mamy Leny. Nawet na zdjęciach staje zawsze w drugim rzędzie. Oszczędna w słowach. Wierna towarzyszka. W chwilach radości, ale też, i przede wszystkim, w chwilach znoju. A do takich niewątpliwie należał czas rozbudowy domu. Obie panie pracowały wtedy wspólnie z ekipą. Nosiły cegły, mieszały zaprawę w niczym nie ustępując murarzom.
- Budowa trwała krótko. Za dwa lata weszliśmy do domu. Teraz mamy w domu wodę, łazienkę i niespotykane w okolicy kaloryfery. W większości domów na białoruskiej wsi ludzie nadal mają piece. I wszyscy teraz mówią, że mamy w domu Amerykę. To jest luksus. To jest super – mówi rozpromieniona.
Dom jest naprawdę piękny. Nowa część składa się z sześciu bajkowo kolorowych pokoi. W czterech z nich stoją piętrowe dziecięce łóżka. Jeden pokój zajmują mama Lena i ciocia Teresa. Ostatni służy jako biuro i zarazem pokój gościnny. W starej części, tej drewnianej ze skrzypiącą pod każdym kolejnym krokiem podłogą, znajduje się jeszcze jedna sypialnia dziecięca, pokój dzienny z regałami wypełnionymi po brzegi książkami i zabawkami, kuchnia z ogromnym stołem i duża łazienka. W domu nie ma ciszy. Gwar dzieci miesza się na przemian z odgłosami z kuchni, warkotem odkurzacza i dźwiękami pralki. Jest za to, roztaczająca się po wszystkich zakamarkach, woń jedzenia. Najpiękniej pachnie pod koniec lata, gdy obie panie w asyście starszych dziewczynek uwijają się przy przygotowywaniu przetworów na zimę. Wszystkie owoce i warzywa pochodzą z sadu i ogrodu, znajdujących się wokół domu.
- Gdyby nie nasze zbiory trudno byłoby utrzymać ten dom i dzieci. Na każdego mieszkańca otrzymujemy od państwa niecałe sto dolarów miesięcznie. To zbyt mało, ale jak zrobimy przetwory z warzyw i owoców - w tym roku zawekowałyśmy tysiąc słoików - to już nam łatwiej. No i te króliki. Mamy mięso dla dzieci i jak trzeba komuś zanieść, lekarzowi, czy komuś tam, to zawsze jest co.
Kilka lat temu gospodarstwo „Domu Miłosierdzia” wzbogaciło się o traktor. „To nasza druga Ameryka” - śmieje się Helena. Ogród i traktor to domena Teresy.
- Ja jestem taka techniczna, wie pani? Jak trzeba zmienić olej albo naprawić traktor czy samochód, to ja się tym z chęcią zajmuję. Lubię też dbać o nasze króliki. Bo trochę jest przy nich pracy. W kuchni, przy płycie też dużo stoję. Nie to, że tak lubię gotować, ale lubię coś przygotować dla dzieci i widzieć, jak coś im smakuje. Helena więcej jest z dziećmi. Robi z nimi lekcje. Włosy ładnie ułoży do szkoły. Ja tego nie potrafię – śmieje się.
- Ciocia Teresa uczy mnie, tak po cichu, jazdy traktorem, żebym mogła ją kiedyś zastąpić. Bardzo to lubię – zwierza mi się Paulina.
- Czym jest dla ciebie ten dom? - pytam.
- Dla mnie radością jest to, że mieszkam pod dachem. Cały czas myślę o tych ludziach, którzy dachu nad głową nie mają. I o tych dzieciach.
O tych bezprizornych. Sama była takim dzieckiem. Paulinę Szczerbaczewicz przedstawiono Helenie w” prijucie”. Miała wtedy dwa i pół roku. Mama Pauliny, jak wszystkie pozostałe mamy tych dzieci, jest alkoholiczką. Ojciec jest nieznany. Dziewczynka musiała jej zawadzać. Może chciała się pobawić, a może prosiła o jedzenie. Jej obecność, zwłaszcza gdy w domu byli goście, była dla wszystkich trudna do zniesienia. Wtedy mama zamykała ją w piwnicy. Czasami na czas imprezy, a czasami na dłużej.
- Pewnego razu, Paulina miała wtedy dwa lata, siedziała w tej piwnicy prawie miesiąc. Była głodna. Jak już nie mogła się ruszać, nie mogła krzyczeć, do piwnicy przyszły szczury. Gryzły ją. Pogryzły jej ręce. Pogryzły jej nogi. Miała prawie zjedzone pięty. Jej jęki usłyszał sąsiad. Wezwał policję. Wywarzyli drzwi. Weszli i zobaczyli strach. Proszę to sobie wyobrazić. Ciemność. Beton, a na nim leży takie pogryzione maleństwo.
Paulina trafiła do szpitala. Na oddział intensywnej terapii. Przeżyła. Jest bardzo pogodną dziewczynką, a w zasadzie już nastolatką.
„Dom Miłosierdzia” w Bogdanowie działa na prawach rodziny zastępczej. Może w nim przebywać na stałe dziesięcioro dzieci. Zasada jest prosta. Ci, którzy z niego odchodzą, tak jak Ania, Jaś, Alesia, ustępują miejsca nowym. Ania, siostra Janka, wyszła już za mąż. Ma córeczkę. We trójkę mieszkają w Grodnie. Janek otrzymał niedawno mieszkanie socjalne w Wołożynie. Studiuje zaocznie informatykę. Pracuje w swoim zawodzie na poczcie. Ma też, jak mówi, „swoje dzieło”, czyli zajmuje się naprawą komputerów. A Alesia...
- Tak jak Helena chciała, to nie wyszło. Alesia nie przyjęła jej starań. Jak długo była tu, w domu, to jeszcze dobrze się zachowywała i pilnowała, ale potem niedobrą drogą poszła - opowiada mi osiemdzisięciotrzyletnia zasuszona i przygarbiona Janina Biernacka, która mieszka cztery kilometry za Bogdanowem. Na uboczu. Sama często korzysta z pomocy obu pań. A to zabiorą rzeczy do uprania. A to przywiozą drewno, innym razem produkty spożywcze.
- Nawet wczoraj dzwoniła, że jest bez pieniędzy - dopowiada Helena - Obok niej stał jakiś chłopak. Wygrażał mi przez telefon. Kazał podać gotówkę, bo inaczej przyjedzie i nam okna powybija. To taka przykra dla nas sprawa. Najgorsze, że wszyscy naokoło to widzą. Teraz chodzą i powtarzają, że to dowód na to, że nie warto zajmować się tymi dziećmi. Że to taka genetyka. Tłumaczę im, że Jaś i Ania są inni, ale nie przyjmują tego, bo widzą teraz tylko Alesię.
- Boże, mój boże, na co komu takie gadanie? - obrusza się Janina Biernacka – Takie dobre dzieci. Ona tak je wychowuje, że jak się spotka te dzieci na ulicy, to nie będą się odwracać, tylko powiedzą „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Tyle trudu w to wkłada.
Tego codziennego trudu nie da się nie dostrzec. Mama Heleny, podczas swojej pierwszej wizyty w Bogdanowie, nie kryła przerażenia. Chodziła za córką i powtarzała „Wysłałam cię na studia. Jedne, drugie. I czy nie mogłaś sobie znaleźć jakiegoś lepszego miejsca? Czy musisz siedzieć w tej dziurze? Przecież ty nie pracujesz, ty harujesz”. Helena rozpromienia się na wspomnienie o nieżyjącej już mamy.
- Naprawdę tylko wiara tutaj trzyma. Wiara dodaje sił, bo tak czysto po ludzku, to nie jest proste. Każdy, kto bierze takie dziecko, chciałby, żeby było takie piękne, dobrze się uczyło, żeby było takie kontaktowe i eleganckie. Każdy by chciał. I jest jakaś taka bariera, jeżeli to dziecko jest takie trudne. A przecież to jest też człowiek. I ma prawo do życia. Ma prawo do szczęścia. I je też trzeba otulić sercem.
Opuszczam Bogdanowo a wraz z nim “polski dom”, jak o nim mówią okoliczni mieszkańcy. Do Mińska odwozi mnie Helena. Po drodze rozmawiamy, jak to matki, o dzieciach. O Mikołaju, Tani, Aleksandrze, Waldku, Ani, Aloszy, Andrzeju, Alesi, Paulinie, Denisie i o mojej trójce. Wraz z zatrzaśnięciem drzwi busika, którym Helena przywiozła mnie do Mińska, zostawiam ten świat. Tak odległy a jednocześnie tak bliski. Dziecięca krzywda ściska gardło. Do dziś.