Bronisław Komorowski dotrzymał słowa i wszystko wskazuje na to, że 6 września Polacy będą mogli wziąć udział w referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych i finansowania z budżetu partii politycznych. Osobliwa jest ta determinacja prezydenta. Być może jednak tkwi za tym pokrętny i niezbyt na razie widoczny zamysł polityczny?
Być może chodzi o manewr wymierzony w PiS. Nie da się ukryć, że Jarosław Kaczyński nie pała entuzjazmem – mówiąc ostrożnie – do tego referendum.
Z jednej strony PiS nie może po prostu wezwać do bojkotu – w zbyt dużym stopniu przypominałoby to działania PO. Kłóciłoby się to także z licznymi deklaracjami nowo wybranego prezydenta elekta Andrzeja Dudy, który w czasie kampanii przedstawiał się jako zwolennik zaangażowania obywateli w życie publiczne i sam proponował przyznanie większej roli plebiscytom. Z drugiej jednak strony ugrupowanie Kaczyńskiego zdecydowanie przeciwne jest zarówno JOW-om, jak i odejściu od finansowania partii z budżetu. Czyżby chęć zrobienia kuku opozycji była zatem głównym motywem działania obecnego jeszcze gospodarza Pałacu Prezydenckiego? Wszystko lepsze niż samodzielne rządy PiS, zdaje się myśleć Komorowski.
W przypadku wygranej beneficjentem głosowania będzie Paweł Kukiz. To on tworzy już komitety referendalne, to on jeździ, wzywa, namawia, to z jego nazwiskiem opinia publiczna kojarzy plebiscyt. To, że do referendum doprowadziła decyzja prezydenta Komorowskiego, że zgodził się na nią kontrolowany przez PO Senat, nie ma nic do rzeczy: w oczach wyborców była to tylko reakcja na popularność ruchu Kukiza, niezręczna chęć podłączenia się nie do swoich postulatów, nieskrywana próba przypisania sobie cudzych pomysłów. Krótko: jeśli referendum będzie ważne i wygrają zwolennicy zmiany systemu, to prawdziwym zwycięzcą będzie Kukiz. Zdobyte w referendum poparcie łatwo może przełożyć się na wzrost siły ruchu byłego rockmana w późniejszych o miesiąc wyborach do Sejmu.
Wszakże i w przypadku nieważności referendum Platforma nic nie zyska. Łatwo można sobie wyobrazić, że to partia rządząca zostanie, i to słusznie, obwiniona o to, iż ludzie nie poszli do urn. Wieloletnie wmawianie wyborcom, że polityka jest nie dla nich, zniechęcanie i obrzydzanie referendów, lekceważenie milionów podpisów musiało się zemścić – będzie brzmiał zarzut organizatorów głosowania. To na PO skupi się główna krytyka. Trudno uznać, że otoczenie obecnego prezydenta nie zdaje sobie z tego sprawy. Prezydent, widać, uznał, że PO i tak straci poparcie. W takiej sytuacji jedyne, co mu pozostało, to dążenie do maksymalnego utrudnienia życia nowej władzy. Im silniejszy będzie ruch Kukiza w przyszłym Sejmie, tym trudniej, zważywszy na jego amorficzność i nieokreśloność, będzie z nim współrządzić. Tym trudniej będzie stworzyć PiS stabilny rząd. A to oznacza wzrost znaczenia opozycyjnej już za kilka miesięcy PO.
Chyba że to nie żaden zamysł, tylko ślepa ambicja i chęć postawienia na swoim?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.