Od kilku tygodni emocjonujemy się zaostrzeniem przepisówo ruchu drogowym, które nakłada na policjantów obowiązek odebrania prawa jazdy każdemu kierowcy, który przekroczył dozwoloną prędkość o więcej niż 50 km/godz. Są błagania, łzy i stanowczość stróżów „twardego prawa, ale prawa”. Prawa stanowionego przez ukrywających się przed nim za immunitetem polityków, egzekwowanego na ulicach i drogach, za których katastrofalny stan także oni są odpowiedzialni.
Nie od dziś Warszawa jest najbardziej zakorkowaną stolicą w UE – może wręcz od wstąpienia przez Polskę do UE w 2004 r., dumnie nosi to wstydliwe miano. A przecież według raportu TomTom Congestion Index, firmy doradczej Deloitte i Targeo, znacznie dłużej niż w Warszawie stoi się w korkach we Wrocławiu i w Krakowie. To znaczy niezupełnie, bo w Polsce ten morderczy korkowy wyścig trwa bez chwili wytchnienia
i choćby z tego powodu jest pełen zaskakujących zwrotów akcji, a raport powstał przed spaleniem mostu Łazienkowskiego, więc teraz bez dwóch zdań znów na prowadzeniu jest Warszawa. I to – to pewne – z imponującym wynikiem.
A i przed spaleniem mostu stolica miała się czym poszczycić. Kierowca już wtedy tracił tu w korkach co miesiąc średnio 7 godzin i 28 minut. Niewykluczone, że po spaleniu mostu wszystko wróciło do rekordowego dla Warszawy roku 2011, kiedy kierowcy spędzali w korkach każdego miesiąca przeciętnie 8 godzin i 59 minut, czyli – nie będziemy się przecież targować o minutę – okrągłe 9 godzin. Do stanu sprzed czterech lat wrócił też zapewne koszt stania w korkach, który teraz oznacza dla kierowcy konieczność poniesienia co roku wydatku równego 72 proc. miesięcznego wynagrodzenia w mieście (w 2011 r. sięgał 89 proc.). Pokonanie 10 km w godzinach szczytu przed spaleniem mostu trwało w stolicy 32 minuty. Teraz to nawet 50 minut.
A przecież inne duże miasta nie odstają zanadto od Warszawy. We Wrocławiu, sklasyfikowanym przed spaleniem stołecznego mostu na pierwszym miejscu w Polsce, korki zabierają co miesiąc 8 godzin i 35 minut, w drugim Krakowie – 7 godzin i 30 minut. O wielu godzinach traconych przez kierowców poza miastami z powodu fatalnego stanu nawierzchni dróg i ich przeciągających się remontów nie ma nawet co wspominać.
I w takich oto realiach wprowadzone kolejne obostrzenia o ruchu drogowym, w tym ów przepis o obligatoryjnym odbieraniu prawa jazdy wszystkim kierowcom, którzy przekroczyli o co najmniej 50 km/godz. dozwoloną prędkość. To niedobrze, że że przekroczyli, ale jeszcze gorzej, że co najmniej niektórzy z nich zostali do tego – zmuszeni przez koszmarnie nieudolnych polityków zarządzających drogami.
Może więc niech ci politycy przestaną się cackać i od razu – profilaktycznie – wszystkim nam zabiorą prawo jazdy. Będzie się im wygodniej jeździło po jak zawsze wąskich, bo rozgrzebanych przez ich niekończące się remonty, ale za to wreszcie pustych ulicach.