Można się tu zatrzymać na noc lub dłużej, ale pałac w Chichach trudno nazwać hotelem. Już od progu można się tu poczuć jak w odwiedzinach u dawno niewidzianych znajomych. – Nigdy nie chcieliśmy, by to miejsce przekształciło się w bezduszny hotel, do którego przyjeżdżasz, dostajesz kluczyk i tyle się widziałeś z właścicielem. To, że ten pałac jeszcze stoi, to jest wyłącznie testament moich rodziców, zwłaszcza mojej mamy, która wbrew wszystkiemu, nawet wbrew logice, postanowiła go uratować. To nie jest efekt wielkich pieniędzy, ale wielu lat ciężkiej pracy – mówi Marcin Dobrowolski, który wraz żoną Dominiką zarządza dziś pałacem Chichy. – To przede wszystkim nasz dom – dopowiada Dominika. – I goście to czują. Często pytają nas po wejściu, czy mają zdjąć buty. Chodzą po pałacu w swoich domowych kapciach!
Jeszcze 20 lat temu trudno było w ogóle chodzić po pałacowych wnętrzach. To była ruina. Bez okien, bez podłóg, bez schodów. Na zewnątrz dwumetrowe pokrzywy i stary, kompletnie zaniedbany park. A jednak Leokadia Brudzińska-Dobrowolska, mama Marcina Dobrowolskiego, pani inżynier po politechnice, emerytowana śpiewaczka warszawskiej operetki, zakochała się w siedlisku w Chichach od razu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.