O, jakże myliłby się, kto by twierdził, że poza Śląskiem PKP nie zapewnia już swym pasażerom żadnych atrakcji. Oczywiście, trudno innym regionom dogonić numery z Kolejami Śląskimi, które streszczałem wczoraj w felietonie „Świry i wory” na interii.pl (już po zawieszeniu tekstu dowiedziałem się, że dla spółki KŚ znaleziono nowego prezesa − został nim 33 letni prawnik z IPN; wyobrażacie sobie Państwo, jaka to musiała być łapanka?!). Trudno dogonić, ale resort sławnego „Sławka Brylantyny” robi co może.
Ponieważ kończę właśnie promocyjny objazd z „Myślami Nowoczesnego Endeka”, dzielę się historią jednego tylko, wieńczącego go wyjazdu do Piły. Z internetowego rozkładu jazdy wynika, że mam z Warszawy ekspres do Poznania 11.55, w Poznaniu 9 minut na przesiadkę w pociąg InterRegio do Kołobrzegu i o 16.45 powinienem być w Pile. Ponieważ w sobotę ze względów rodzinnych muszę być w Warszawie przed 12.00, trasę powrotną trzeba zacząć wcześnie – wyjazd z Piły 5.19 TLK „Solina”, w Warszawie o 10.45, ale ponieważ w pociągu tym nie ma tak potrzebnego poranną porą „Warsu” i tłucze się on niemożebnie, zatrzymując na każdej możliwej stacji, postanawiam o 6.30 wysiąść w Bydgoszczy, odczekać niecałe pół godziny i wsiąść w Inter City Kaszub, luksusowy, zatrzymujący się jedynie w Kutnie i lądujący na Centralnym o 10.14.
Pierwsza część podróży − z Warszawy do Poznania − upływa niepostrzeżenie, wypełniona pracą na laptopie i pogawędką z przypadkowo spotkanym w przedziale naukowcem, pisującym swego czasu do „Rzeczpospolitej”. Ale, jak w amerykańskim filmie, suspens już się buduje… Gdy wspominam, że zamierzam kontynuować pisanie w pociągu do Piły, twarz mojego rozmówcy przybiera dziwny wyraz. O, w tym pociągu to raczej będzie Panu trudno, a, zresztą, może nie, dawno nim nie jechałem…
W Poznaniu wysiadam z pociągu z dziwnym uczuciem, że jestem gdzieś w szczerym polu. Bywałem w tym mieście wielokrotnie, znam dworzec od obu stron, ale teraz – gdzie ja u licha jestem? Okazuje się, na peronie 4 b, czyli spory kawał zarówno od nowego, jak i od starego budynku dworcowego. Ten pierwszy jest bliżej, dopadam go, ale rozkładu jazdy nigdzie ani śladu. Żeby dowiedzieć się, z którego peronu odjeżdża Kołobrzeg, muszę się wspiąć na piętro – okazuje się, że z 6., czyli dokładnie po przekątnej. Krótki sprint, jakże pożyteczny dla zdrowia, i wpadam na peron 6, i mam do odjazdu jeszcze 2 minuty. Ale stoi tu tylko zabytkowa, czerwono-niebieska kolejka podmiejska, pamiętająca jeszcze towarzysza Edwarda. Tak, powiada zagadnięty kolejarz, to jest właśnie pociąg do Kołobrzegu, a więc i do Piły…
No cóż, próbuję wsiąść – bezskutecznie. Standardowej długości kolejka wypchana jest ludźmi jak autobus miejski w godzinach szczytu. Ludzie, przeważnie młodzi, najwyraźniej wracający na weekend ze szkół i uczelni (no któż na kolei mógłby przypuszczać, że w piątkowe popołudnie będzie więcej pasażerów?) ściśnięci są jak sardynki, z tą tylko różnicą, że pionowo. No cóż − jak tak, to tak, rozpędzam się i wbijam przemocą w gęstwę przy drzwiach, wiem wszak z doświadczenia, że ludzie z niewiadomego powodu najbardziej tłoczą się w wejściu, w środku, między fotelami, będzie luźniej.
Tym sposobem wpadam w pułapkę. Podczas bowiem gdy w przejściu temperatura jest zbliżona do tej na zewnątrz − jakieś minus 10 − w środku jest martenowski piec, żar bucha z grzejników jak w kotłowni. Z największym trudem znajduję w miarę wygodne, choć wymagajże dość dziwnej pozy miejsce stojące, a nawet kawałek półki, na który zrzucam torbę z (faktycznie nieużytecznym w tych warunkach, przypadkowy towarzysz podróży miał rację) notbukiem, kurtkę, marynarkę i wszystko, co daje się z siebie zdjąć bez obrazy moralności. I tak pot leje się ze mnie, jak ze wszystkich w okolicy, strumieniami. Powiedziałbym, że mam wybór chińskiego pączka – albo się upiec, albo zamarznąć, a prędzej czy później jedno i drugie naraz, ale nie byłoby to prawdą, nie ma żądnego wyboru – w której strefie kto się znalazł, w tej jest i niech się cieszy, jeśli ma dość miejsca by się szeroko uśmiechnąć.
W miarę, jak pociąg posuwa się od stacji do stacji, temperatura opada, stopniowo pasażerowi nakładają marynarki i swetry. Nieco też rozładowuje się tłok, choć nie tak bardzo, bo sporo młodych ludzi się dosiada (czy raczej „dopycha”). Dociera do mnie techniczny geniusz pulsacyjnego systemu ogrzewania, które najwyraźniej działa tylko, gdy pociąg stoi, za to wtedy działa jak cholera! Cóż, myślę sobie, zgodnie ze sławna maksymą Monty Pythonów, te ekstremalne temperatury przynajmniej wytłukły sławne pluskwy ministra Nowaka.
Ale „klimat zawsze był raczej przeciwko nam”. Na stacji Rogoźno konduktorka obchodząc pociąg, przez tubę (środkiem przez skład przejść nie sposób) ogłasza, że z powodu, że pękły tory, pociąg postoi tutaj dłuższą chwilę. Któryś z młodych ludzi pobudza kolegów do wybuchu pustego śmiechu, przypominając, że nabijali się z tych, co zostali na jakichś tam popołudniowych zajęciach, a tymczasem oni sobie przynajmniej siedzą teraz w kulturalnych warunkach… Ponieważ zatrzymanie pociągu powoduje natychmiastowy powrót grzania, zbieram manatki i wraz ze sporą częścią pasażerów przenoszę się do stacyjnego budyneczku. Nie ma tam wprawdzie żadnej infrastruktury poza kasą, ale dla żądnych gorącej kawy względnie niezamarzniętego wychodka niecały kilometr dalej jest stacja benzynowa, gdzie można nawet zjeść hot-doga. I tam idę poczekać na organizatora spotkania w Pile, który wyjeżdża po mnie samochodem. Na szczęście do celu podróży zostało już tylko niecałe 60 kilometrów, więc po półtorej godzinki jestem na miejscu i spotkanie jest niezagrożone, trzeba było jedynie odwołać planowane nagranie wywiadu dla lokalnej telewizji.
Następnego ranka pierwsza część podróży przebiega bez specjalnych przygód – może dlatego, że jestem zaspany i mało spostrzegawczy? Trudno nie spostrzec tylko poparzenia sobie rąk ukropem, który płynie z kraniku w tradycyjnie brudnej toalecie. Nie ma co narzekać, jak komuś zależy, może sobie tej wody w coś nałapać i wystudzić.
W Bydgoszczy nieomylny instynkt wykształcony jeszcze w poprzednim peerelu każe mi wykorzystać przerwać na wypicie herbaty i zjedzenie hot-doga, tak na wszelki wypadek, choć spodziewam się dokończyć podróż luksusowym ekspresem. Pośpiechu nie ma, „Kaszub” anonsowany jest jako opóźniony 15 minut. A co tam, wyłożę stówę i kupię sobie pierwszą klasę, żeby móc spokojnie popracować (notbuk stary, baterie słabe, a klasa 2 nie gwarantuje wtyczek w przedziale).
Pociąg przyjeżdża z opóźnieniem zaledwie pół godziny, ale długo stoi na dworcu, wokół jedynego w składzie wagonu klasy 1 snuje się jakieś dziwne konsylium panów w odblaskowych wdziankach, z charakterystycznymi młotkami na metrowych trzonkach. W końcu pani konduktor każe nam zabierać bagaże i przesiadać się do innych wagonów, bo nasz, niestety, uległ awarii i będzie odczepiany. Przechodząc przez następny w kolejności wagon, restauracyjny podchwytuję dyskusje − jedni radzą siadać tutaj, drudzy iść dalej, bo nas potem wyrzucą, żeby klienci mieli gdzie jeść. Pani z obsługi uspokaja, że jedzenia to za bardzo nie będzie, bo w wagonie restauracyjnym się popsuł prąd, i nawet kawy czy herbaty zrobić nie może, są tylko batony, ciasteczka i napoje chłodzone.
Zaginiony prąd znajduje się, hurra, w klasie 2. Więc siadam i ot tak, z sobotniego nawyku, kreślę tych parę słów z podróży. Napiszę jeszcze, że wprawdzie w łazience na jednym końcu wagonu syf i przymarzająca woda z uszkodzonego (ale nie ośnieżonego – kolej potrafi reagować na krytykę) klozetu, ale z tej na drugim końcu da się skorzystać. Z tym, że nie da się umyć rąk, bo choć woda jeszcze jest (na drugim końcu cieknie wartkim strumieniem) to kran popsuty. Ale to nie problem, można iść do łazienki w drugim wagonie, tam kran działa. Tylko z kolei nie działa suszarka do rąk (to luksusowy ekspres, nie ma w nim żadnych śmierdzących chemią papierowych ręczników), ale to nie problem, można wrócić do tej pierwszej łazienki, tej bez kranu, ale z działającą suszarką właśnie. Dopóki nie musi ktoś kursować pomiędzy toaletą ze sprawną spłuczką a tą, w której jest papier toaletowy, nie ma sobie co krzywdować. Za to dzięki wtyczce mogę łapać łachy zasięgu i cieszyć oczy odnotowaną przez portale informacyjne wiadomością, że Sławek Brylantyna chwali się płynnością wprowadzenia nowego rozkładu jazdy i innymi sukcesami podległego mu resortu. Państwo po raz kolejny zdaje trudny egzamin – jakże się z tego nie cieszyć? Jakże nie potępiać pisowskich frustratów, którzy tylko marzą o tym, żeby coś się Polsce nie udało, czyhają na drobne nieuchronne niedociągnięcia, które muszą się przecież zdarzać, i tylko z tego się cieszą, podczas gdy cała fajna Polska pokazuje światu, że umiemy się cieszyć i być fajni?
Dzień jak co dzień, ale myśl, że po dwóch miesiącach takich jazd wreszcie zostaję na dłużej w domu, z rodziną, z dala od luksusowych, ciepłych, czystych, punktualnych i w ogóle pełnych europejskiej normalności kolei państwowych podzielonych na pięćdziesiąt parę spółek, dziwnie krzepi serce. I jak zwykle, gdy raz jeszcze udaje się wrócić cało, wzbiera w piersi chęć, by na warszawskim peronie rzucić się całować papieskim gestem swojską ziemię.