Bez wątpienia jednym z czynników decydujących o przyszłości Europy jest napływ ludności muzułmańskiej. Mówiąc ściśle, chodzi nie tylko o imigrantów, uporczywie zwanych przez zachodnie media „uchodźcami” (choć w świetle konwencji ONZ prawdziwych uchodźców prawie wśród nich nie ma), na których skupiła się uwaga opinii publicznej. W parze z ich napływem idzie dynamika demograficzna: osiadający w Europie muzułmanie mają z reguły znacznie więcej dzieci niż autochtoni, a muzuł- manki rodzą pierwsze dziecko znacznie wcześniej – w efekcie na dwa pokolenia białych mieszkańców Francji lub Anglii przypadają trzy pokolenia imigrantów. Dowodem na dysproporcję w tej kwestii jest to, że państwa najbardziej dotknięte imigracją już wiele lat temu postanowiły „stłuc termometr”, zakazując (jako „szerzenia nienawiści rasowej”) odnotowywania w statystykach danych o pochodzeniu etnicznym i wyznaniu. Istniejące szacunki oparte są na częstotliwości nadawania dzieciom imion Mohammad, Fatima i temu podobnych, używanych tylko przez wyznawców islamu.
Kolejnym ważnym zjawiskiem jest „odwrócenie” procesu laicyzacji i asymilacji, trudniejsze do udokumentowania wskutek wspomnianej „poprawnościowej” cenzury danych statystycznych, ale zauważane w licznych publikacjach dziennikarskich i blogowych. Przedstawiciele drugiego, trzeciego pokolenia imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, w przeciwieństwie do swoich rodziców i dziadków, którzy starali się wtopić w miejscową społeczność, kowski, lecz także w dyskursie „umiarkowanego islamu” (cudzysłów wynika z wątpliwości, czy umiarkowanie w ogóle daje się z Koranem pogodzić) chrześcijaństwo krytykowane jest za wszystko to, co europejska cywilizacja postoświeceniowa stworzyła właśnie z nienawiści do niego: za pornografię, za gender, promowanie homoseksualizmu, przeprowadzanie eutanazji chorych etc. (...)