Polska bez PIT to dziś, niestety, marzenie ściętej głowy, wręcz political i zarazem economical fiction. A przecież jeszcze kilka lat temu realizacja takiego pomysłu mogła się wydawać do wyobrażenia. W każdym razie wprowadzenie w Polsce podatku liniowego było dosłownie na wyciągnięcie ręki. Niestety, Platforma, która właśnie z taką ideą wypisaną na sztandarze zdobyła ogromne poparcie i władzę w 2007 r., zrobiła wszystko, by swą nieudolnością skompromitować również podatek liniowy. Ten sam, który z powodzeniem służy lepszej przyszłości m.in. Czechów, Węgrów, Rumunów, Bułgarów, Łotyszy, Litwinów… Jednak nie Polaków.
25 mln Polaków nierolników co roku mozolnie wypełnia deklaracje PIT (znaczna większość z nich z podatkiem progresywnym; jedynie przedsiębiorcy mogą wybrać liniowy), a kilka milionów Polaków rolników deklaracji PIT nie wypełnia, bo PIT nie płaci. Jeśli jednak od tych 25 mln niewolników PIT odjąć emerytów i rencistów oraz pracowników budżetówki (w sumie grubo ponad 10 mln ludzi), którzy płacą podatek od pieniędzy otrzymywanych ze środków publicznych (a więc najpierw przelewanych im z budżetu państwa, a potem transferowanych z powrotem do tegoż budżetu), to okazuje się, że faktycznie płacących PIT jest dużo mniej, a i wpływy z tego podatku są znacznie niższe od deklarowanych ok. 40 mld zł rocznie.
Za to koszt poboru PIT jest wprost horrendalny – ponad 2 mld zł rocznie (5 proc. całej kwoty), rzecz jasna – nie licząc pieniędzy wydawanych przez podatników (znaczki pocztowe kosztują ich 40 mln zł, niemało honoraria księgowych i własny czas). Egzekwowanie PIT pożera skarbówce aż 80 proc. czasu pracy, podczas gdy wpływy z PIT stanowią ledwie 15 proc. dochodów państwa (swoją drogą niewiele lepiej jest z efektywnością całej naszej służby skarbowej: każde 100 zł wpływów podatkowych kosztuje nas aż 1,72 zł wydane na jej utrzymanie – dwa razy więcej niż w Niemczech).
Cóż zatem złego by się stało, gdybyśmy z PIT zrezygnowali – np. na rzecz podatku pogłównego, płaconego (w takiej samej wysokości) przez wszystkich Polaków uzyskujących dochody, a więc także przez rolników i dzięki temu dla wszystkich odpowiednio niższego? Albo na rzecz nieco wyższego podatku VAT lub nawet niższego, za to bez stawek obniżonych? Otóż nie tylko nie stałoby się nic złego, lecz także stałoby się wiele dobrego, tyle tylko że co wolno Polakom ze wsi, to już Polakom z miast nie ujdzie. W końcu bowiem kogo politycy używaliby jako synonimu wszelkiego zła, jeśli nie lepiej zarabiających miastowych, których zawsze można – na oczach wszystkich wyborców – postraszyć wyższym podatkiem dochodowym? I którzy w odróżnieniu od rolników nie mają traktorów, którymi mogliby najechać Warszawę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.