Po pierwsze zaś, Olszewski, pośród innych, pomniejszych, położył dla Polski ogromną zasługę historyczną. Jako premier wyznaczył kurs ku członkostwu w NATO i Wspólnocie Europejskiej w czasach, gdy dzisiejsi „europejczycy”, wówczas będący wyznawcami „finlandyzacji”, ujadali jednym głosem, że to skrajna głupota, oszołomstwo i nieodpowiedzialne drażnienie Kremla – co więcej jeszcze, umożliwił późniejszą realizację tego kursu. Gdyby nie zablokował starań Wałęsy, głoszącego wtedy iście agenturalne brednie o jakimś „NATO-bis” i „EWG-bis”, gdyby Wałęsa podpisał, tak jak chciał, porozumienie instalujące eksterytorialnie w byłych bazach sowieckich jakieś szemrane rosyjskie spółki, pozostające poza polską kontrolą, zrealizowałby się scenariusz z mojego „Pieprzonego losu Kataryniarza”: członkostwo w NATO, a więc i w UE, zostałoby uniemożliwione metodą faktów dokonanych i pozostalibyśmy trwale w „strefie wpływu” Moskwy, o którą tak zawzięcie walczy ona od ponad ćwierć wieku.
Natomiast nie uważam wcale, żeby powodem do wynoszenia Olszewskiego na ołtarze było obalenie jego rządu podczas „Nocnej Zmiany” 4 czerwca 1992. Fakt, że z licznych wypowiedzi wnosić można, iż to właśnie w oczach stronników rządzącej formacji stanowi największy z powodów jego chwały, bardzo mnie zasmuca, bo widzę w nim jeden z wielu przejawów polskiej politycznej niedojrzałości, z którą od dawna toczę, wraz z innymi realistami, publicystyczne boje.
Może i nie czas spierać się o to w tej chwili, ale uczciwość każe przypomnieć fakty.
Legenda 4 czerwca
Otóż, wbrew legendzie, eksponującej nagły wniosek o natychmiastowe obalenie rządu Olszewskiego, przysłany do Sejmu przez Wałęsę wczesnym przedpołudniem 4.06.1992, zmiana gabinetu uzgodniona została ponad tydzień wcześniej. Rozwścieczony szyfrogramem cofającym mu pełnomocnictwo do podpisania traktatu Wałęsa wysłał do Marszałka Sejmu pismo informujące o „utracie zaufania do rządu” 26 maja, zaraz po powrocie z Moskwy, dzień później koalicja UD, KLD i większej części Partii Przyjaciół Piwa (tzw. biznesmenów, którzy tym piwem „na małpę” weszli do Sejmu i stali się de facto częścią KLD) złożyła formalny wniosek o wotum nieufności. Procedowany normalnie, doprowadziłby on na najbliższym posiedzeniu do nieuchronnego odwołania rządu, który nigdy nie miał większości i mógł zostać powołany tylko dzięki „obrotowej” zagrywce PSL.
Rząd nie upadłby w legendotwórczej atmosferze skandalu, w nocy, tylko po prostu, pod pozorem gospodarczej nieudolności.
Dlaczego tak się nie stało? Bo dzień później, 28 maja, poseł Korwin-Mikke, wykorzystał lenistwo posłów udecji i postkomuny, którym nie chciało się przyjść na posiedzenie, zwołane z jakichś powodów reprezentacyjnych (ktoś tam akurat chciał do polskiego parlamentu przemówić, bodaj premier Izraela) i zgłosił uchwałę lustracyjną, która w tej sytuacji nieoczekiwanie przeszła. Ważne przypomnienie: w pierwotnej wersji uchwała nie zawierała postulatu lustracji prezydenta. Ten „brak” został uzupełniony przez stronników rządu.
Nikt oczywiście nie wierzył, że Korwin wyskoczył z tym sam z siebie, chcąc uciąć ciągle pojawiające się i zatruwające politykę spekulacje. Uznawano za pewnik, że został zainspirowany przez Macierewicza. A więc – że upadający rząd podjął śmiałą akcję polityczną. Akcję, na której – zależnie od jej przebiegu – skłócone środowiska mogły wiele zyskać, choć też wiele stracić.
Dlatego właśnie, w oczekiwaniu, aż wyjaśni się, w co grają Olszewski i jego szef MSW Macierewicz, zgodnie wstrzymano przesądzoną już egzekucję.
Lista Milczanowskiego
Bardzo ważne jest to, że ponad wszelką wątpliwość, wszyscy zainteresowani gracze doskonale wówczas wiedzieli, co jest w teczkach MSW. Wałęsa miał tzw. listę Milczanowskiego, sporządzoną dla niego poufnie, która od opublikowanej później „listy Macierewicza” różniła się tylko tym, że była dłuższa o 3 nazwiska. Te trzy nazwiska (m.in. Bronisława Geremka) zespól Macierewicza pominął, uznając, wobec całkowitego zniszczenia, czy raczej wykradzenia dokumentów papierowych, zapisy w ewidencji komputerowej, na których oparł się Milczanowski, za niewystarczający dowód współpracy. O ile wiem – ale to dygresja – nigdy nie zbadano, czy w czasie przetrząsania archiwów przez tzw. komisję Michnika te dokumenty jeszcze tam były, czy już nie, a jeśli tak, to czy Michnik je z archiwum pobierał.
Wałęsa miał więc wiedzę od Milczanowskiego, postkomuniści bezpośrednio od tych, którzy badane przez zespół Macierewicza archiwa wytworzyli; co do UD i KLD oraz KPN nie ma pewności, ale można sądzić, że także się orientowali.
Ich postawa zresztą nie miała znaczenia, piłka znajdowała się w tym momencie w Belwederze. Wałęsa niewątpliwie – niewątpliwie, bo każdy polityk na jego miejscu tak by na to patrzył – analizował sprawę następująco. Rząd ma dwa kierunki, żeby poszerzyć swe poparcie i przetrwać. Albo się dogada z UD, albo z KPN.
To pierwsze uparcie od miesięcy lansował Jarosław Kaczyński. Moim skromnym słusznie – rozczarowana wynikiem wyborczym grubo poniżej oczekiwań („pompowane” sondaże nie są nowym wymysłem – UD uwierzyła w nie i spodziewała się miażdżącego zwycięstwa, a nie marnych 12 proc.) była do wzięcia za stosunkowo niewielkie ustępstwa.
Olszewski jednak współpracę z UD, zupełnie jawnie uznającą postkomunizm za mniejsze zagrożenie dla młodej demokracji niż antykomunizm, odrzucał ze względów pryncypialnych. To znaczy, pozycja Kaczyńskiego w koalicji była na tyle silna, że nie mógł odrzucić jej otwarcie, ale rozmowy o poszerzeniu koalicji przeciągał w nieskończoność. To zresztą anegdotyczne, rozmawiałem ze świadkami tych rozmów. Z jednej strony Jan Olszewski, z drugiej Tadeusz Mazowiecki – wyobrażacie sobie? Samo powiedzenie sobie nawzajem „dzień dobry” zajmowało im ponad godzinę.
Skoro nie UD, to KPN, który do rządu się chętnie zgłaszał, ale stawiał jasny warunek: MON dla Moczulskiego. Tego warunku Olszewski nie chciał spełnić również ze względów pryncypialnych – wiedział o obciążających Moczulskiego papierach.
Wałęsa jednak spodziewał się, bo każdy na jego miejscu by się spodziewał, że przeciwnicy myślą racjonalnie. Musiał więc czekać, na których agentów centroprawica zamknie oczy – czy rozwali KPN, czy UD z KLD. Czy może – i jednych i drugich, by sięgnąć po hegemonię w obozie „postsolidarnościowym”, co oczywiście mogłoby się udać tylko przy zaoferowaniu jakichś koncesji albo Wałęsie, albo postkomunistom.
W zależności od tego otwierały się dla prezydenta oraz liderów SLD i PSL różne pola do gry i różne korzyści do osiągnięcia.
Rozmiecie więc – dopóki zagadka „których ujawnią, których ukryją” nie została wyjaśniona, wotum nieufności nie mogło być przegłosowane.
Tymczasem ze strony Olszewskiego i Macierewicza nie było ŻADNEJ gry. Po prostu uczciwie ujawnili WSZYSTKICH na których były papiery. Włącznie z ważnym dla nich Marszałkiem Sejmu i liderem ZChN oraz samym Wałęsą. Ten najpierw zgłupiał, widocznie uznał, że Olszewski wykombinował jakiś super wymyślny plan (uporczywie pojawiła się wtedy teza o rzekomych przygotowaniach do siłowego zamachu stanu) i w chwili słabości przyznał się. Ale potem szybko zrozumiał, że ma przeciwko sobie nie politycznych raczy, tylko – jak ich później nazwał – „popaprańców”, którzy sami zjednoczyli przeciwko sobie wszystkich, od KPN po SLD. I trafnie ocenił, że kluczem do sukcesu jest taktyczne zakończenie „wojny na górze” i kupienie premierostwem postkomunistów.
Mit "Nocnej zmiany"
„Nocna zmiana” zmitologizowana została przez propisowską publicystykę jako szlachetna klęska, poniesiona w sytuacji, gdy wygrać się, wobec ogromu sił wroga, nie dało, ale trzeba było „dać świadectwo”. I ten mit w chwili obecnej święci triumfy. Po prostu – kolejne polskie powstanie, poszli chłopcy w bój bez broni, bo nie mogło być inaczej, bo broni nie było.
Otóż – mogło być inaczej. Centroprawica mogła się wtedy utrzymać u władzy, Okrągły Stół można było rozmontować w ciągu kilku następnych lat krok po kroku, zamiast próbować go obalić jednym tyleż heroicznym, co bezsilnym ciosem, postkomunistyczne patologie PRL-bis nie musiały wcale zostać zakonserwowane na następnych ponad dwadzieścia lat, ze wszystkimi tego fatalnymi konsekwencjami, które odczuwamy do dziś.
Sprawa była do wygrania, wymagała tylko minimalnej elastyczności, działania według zasad polityki, ale nie etyki. Po pierwsze, można było, i należało, jak chciał Kaczyński, wziąć wcześniej UD do rządu za cenę MSZ i finansów, których i tak centroprawica nie kontrolowała i nie była zdolna kontrolować, by za tę cenę stwarzać kolejne fakty dokonane. Po drugie – można było, i należało, przyjąć uchwałę lustracyjną w wersji zgłoszonej przez Korwina, a więc odkładając lustrację Wałęsy na później. Nie kłamać, nie udawać, że się nie wie o „Bolku” – tylko po prostu na razie załatwić się z udecją i jej liberalną przystawką, a bój z Wałęsą zostawić sobie na lepsze czasy. Można było też, jak się tego wszyscy spodziewali, zagrać papierami, czyli – jak publicznie pouczył Wałęsa Macierewicza – „ujawnić je w sposób odpowiedzialny”. W ostateczności, jeśli się chciało walczyć i z UD-KLD, i z KPN, i z Wałęsą, trzeba było dogadać się z postkomunistami, którym wtedy jeszcze w najśmielszych snach nie marzyło się, mogą wrócić do władzy, i to niebawem.
W tym sęk, że tego wszystkiego nie można było, bo u steru stanął człowiek bezwzględnie uczciwy, dla którego najważniejsze było, żeby, jak to pięknie powiedział, móc po odejściu z urzędu bez wstydu patrzyć Polakom w oczy. A, jak kiedyś napisałem, uczciwość u polityka to jak niski wzrost u koszykarza. Może i nie eliminuje, ale, delikatnie mówiąc, nie pomaga.
Na co liczył Olszewski, wysyłając do Sejmu listę Macierewicza? Na to samo, na co kiedyś liczyli Bobrowski, Beck czy Bór-Komorowski. Na to, że słuszna sprawa zwycięży, bo przecież nie może być tak, by dobro przegrało ze złem. Być może naprawdę wierzył, że jeśli wystąpi z sejmowej mównicy z prawdą, to szeregowi posłowie KPN, UD i KLD, a może i ci z PSL i SLD, poruszeni nią zagłosują tak, jak im każe sumienie i dobro Polski.
I właśnie to podobieństwo heroicznej klęski „nocnej zmiany” do wyżej wspomnianych wielkich klęski naszej historii czyni ją tak atrakcyjną dla umysłów zaczadzających się od lat patriotycznym brązownictwem. I to ono sprawia, że istotna, rzeczywista zasługa Olszewskiego, znika wobec faktu, że jego rząd nie zdołał zrobić tego wszystkiego, co miał, bo został obalony. Zdradziecko. Po nocy. Ku wiecznej hańbie zwycięzców i chwale pokonanych.
I tak nizany jest właśnie kolejny paciorek w patriotycznym różańcu wzruszeń, na którym kolejne pokolenie uczy się polityki tak, by się z niej, Boże broń, niczego nie nauczyć.
Czytaj też:
Wałęsa grozi IPN. "Dysponuję wystarczającą ilością niepodważalnych dowodów"Czytaj też:
Rozpłochowski: Tusk z Pawlakiem obalali Olszewskiego. A potem rządzili Polską