Do takich właśnie zupełnie niepotrzebnych konfliktów można zaliczyć wojnę z organizacjami pozarządowymi oraz coraz bardziej realne zapowiedzi pozbycia się dziennikarzy z Sejmu, przeciwko którym protestują redakcje od prawa do lewa.
Jeśli niechęć poszczególnych grup społecznych jest ceną za reformę, którą rząd zobowiązał się wprowadzić, to można to jeszcze zrozumieć. Tak jest np. w przypadku reformy oświaty – od początku wiadomo było, że nie wszystkim się zmiany podobają, ale PiS, wprowadzając je, nikogo nie zaskoczył. To realizacja wielokrotnie składanych obietnic wyborczych i programu partii. Protesty i głosy niezadowolenia rząd pewnie ma wkalkulowane w koszty (nawet jeśli część z nich nie dotyczy zasadności samej reformy, lecz sposobu jej wprowadzania).
Co jednak podkusiło PiS, by na celownik wziąć organizacje pozarządowe, zrozumieć naprawdę trudno. Owszem, część, a może i większość z nich nie sympatyzuje z nowym rządem, bo bliżej im do wartości lewicowo-liberalnych niż konserwatywnych. Owszem, dotychczas były sowicie dotowane z państwowych pieniędzy. PiS jednak w ostatnim roku przełożył wajchę i skierował strumień publicznych pieniędzy w drugą stronę – do tych fundacji i stowarzyszeń, które dotąd były pomijane, gdy rozdzielano publiczne pieniądze. Można się na to oburzać, ale tak to działa od lat, przychodzi nowa władza i rozdziela po własnym uważaniu.
Przez chwilę wydawało się, że skoro „Wiadomości” fundują nam wielodniowy cykl materiałów o złych fundacjach, obficie finansowanych z publicznych pieniędzy i powiązanych z politykami Platformy i sędziami Trybunału, to może jest to przygotowanie gruntu do jakiejś większej reformy? Pojawiły się nawet głosy, że może by zrezygnować z finansowania trzeciego sektora z publicznych pieniędzy? Nic z tych rzeczy.
Okazało się, że jedynym pomysłem rządu jest większa centralizacja i większa kontrola tego, gdzie pieniądze mają trafiać. Dziś decydują o tym konkretne departamenty w ministerstwach, od lutego przyszłego roku będzie od tego specjalna instytucja – Narodowe Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego pod bezpośrednim nadzorem pełnomocnika rządu Adama Lipińskiego. A więc Jarosława Kaczyńskiego, bo Lipiński to jeden z bardziej zaufanych ludzi prezesa. Czy dla tej zmiany, która zmieni nie tak wiele – pieniądze jak zwykle będą trafiać tam, gdzie mają trafić – warto było antagonizować całe środowisko organizacji pozarządowych? Jako pierwszy zrozumiał to chyba wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, który przeprosił publicznie i po nazwisku przedstawicieli fundacji, które były krytykowane w „Wiadomościach”. – To, że ktoś jest z kimś spokrewniony, nie oznacza, że działania danej organizacji pozarządowej są naganne. (…) Jestem gotowy przeprosić panią Zofię Komorowską, Jakuba Wygnańskiego czy Różę Rzeplińską za to, że były stawiane w krytycznym świetle – powiedział. – To nie jest właściwe, gdy próbuje się analizować zjawiska społeczne w ten sposób, że sprowadza się całe zjawisko do kwestii relacji prywatnych czy rodzinnych – dodał. Zapewnił też, że rząd chce zbudować sprawiedliwe warunki dostępu wszystkich organizacji pozarządowych w Polsce do środków publicznych.
Kolejna sprawa, którą trudno zrozumieć to upór marszałka Marka Kuchcińskiego, by pozbyć się dziennikarzy z Sejmu. Jeszcze zmiany nie weszły w życie, a już udało się zmobilizować i zjednoczyć w tej jednej sprawie całe środowisko dziennikarskie. Protest podpisali redaktorzy naczelni od prawa do lewa, od Tomasza Sakiewicza do Tomasza Lisa. Podpisał się pod nim także redaktor naczelny „Do rzeczy” Paweł Lisicki. Ta solidarność powinna zapalić politykom czerwoną lampkę, że może być z tego afera. Nic nie wskazuje jednak na to, by w obozie władzy nastąpiła jakakolwiek refleksja. Z naszych informacji wynika, że znaczące ograniczenia w poruszaniu się dziennikarzy po Sejmie wejdą w życie. PiS na własne życzenie funduje sobie oskarżenia o łamanie standardów, ograniczanie wolności słowa, zagrożenie dla demokracji. Tym razem jednak trudno będzie argumentować, że to zarzuty całkiem bezpodstawne, bo rzucane wyłącznie przez środowiska z definicji prawicy niechętne.
W nieoficjalnych rozmowach posłowie PiS mówią, nieco butnie zresztą, że walki ze środowiskami opiniotwórczymi – jak organizacje pozarządowe czy media – partii nie zaszkodzą. Wręcz przeciwnie, elektorat PiS jest ponoć zachwycony, że ktoś wreszcie „robi porządek”. A sondaże są dobre, bo ludzi bardziej interesują sprawy społeczne niż jakieś niedotyczące ich przepychanki. To prawda, ale na krótką metę. Lata 2005–07 pokazały, że mnożenie konfliktów ponad potrzebę w pewnym momencie zaczyna męczyć nawet tych wyborców, których owe konflikty nie dotyczą. Zwłaszcza wyborców bardziej umiarkowanych, dzięki którym – o czym PiS często zapomina – wygrywa się wybory.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.