– Paliłem zioło jako dzieciak. Uważam to za zły zwyczaj i nałóg niezbyt różniący się od papierosów, które paliłem od młodości przez dużą część dorosłego życia. Nie sądzę, by marihuana była groźniejsza od alkoholu – ogłosił na początku roku prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama. I chociaż w rozmowie z magazynem „The New Yorker” zastrzegł, że swoim córkom powtarza, że palenie zioła to zły pomysł, to jednocześnie jako prezydent polecił administracji federalnej, aby nie ścigała palaczy marihuany (formalnie nadal figurującej na liście nielegalnych substancji) w tych stanach, w których według lokalnych przepisów skręty są już legalne.
To oczywiście nie pierwszy znany Amerykanin, który oficjalnie przyznał się do palenia trawki. Na długiej liście zwolenników legalizacji jointów są m.in. aktor Jack Nicholson, pisarz Stephen King oraz konserwatywny komentator Glenn Beck.
Znajduje się na niej oczywiście także Bill Clinton, który kilka lat temu przyznał, że jointy „palił, ale się nie zaciągał”. Dzisiaj prawdopodobnie nie musiałby już czynić tego idiotycznego zastrzeżenia. 80 lat po tym, jak w Stanach Zjednoczonych oficjalnie zniesiono alkoholową prohibicję, w Ameryce coraz większego tempa nabiera batalia o to, aby można było spokojnie wypalić jointa, patrząc szeryfowi prosto w oczy. Używanie marihuany w celach medycznych jest już dopuszczalne w 22 stanach oraz Dystrykcie Kolumbii. Władze w stanach Kolorado i Waszyngton uchwaliły jeszcze bardziej liberalne prawo, zgodnie z którym skręta można legalnie kupić również w celach wyłącznie rekreacyjnych. (...)