Tych, którzy nie mieli złudzeń odnośnie do wyniku zbrojnego starcia z Niemcami, nie było wcale wielu. Na pewno – pisał Melchior Wańkowicz – „trudno się było łudzić załodze Westerplatte, jak łudziła się reszta Polski, która pod koniec sierpnia zalała pobrzeże wyfularowanymi letniczkami i panami w białych flanelowych spodniach. Jeszcze w maju, po mowie Becka, odwiedził załogę pułkownik dyplomowany Hoszowski, dowódca obrony lądowej Wybrzeża. »Nie jesteście sami – powiedział do całej zebranej załogi – macie krótko wytrzymać, sześć dywizji przyjdzie wam na pomoc«. Nie przyszła ani jedna, nikt nie przyszedł”.
W Gdańsku wojną pachniało już na każdym kroku. „Konie zostały zmobilizowane, żywność zracjonowana, strach blady padł na przygnębionych gdańszczan, haszysz upojenia na hitlerowską młodzież, na aroganckich przybyszów z Reichu – to wówczas już począł się czyściec ludności polskiej, który niebawem przemienić się miał w piekło” – czytamy u Wańkowicza. „Jeszcze co który z Polaków jedzie do Gdyni. Aby zaczerpnąć powietrza w płuca, aby raz jeszcze pożyć tym wolnym, niepodległym życiem, zobaczyć maszerujące wojska i wysoko łopoczące na niebie biało-czerwone chorągwie”. Jednak i w tym krajobrazie, „mimo asfaltów, piastowskim, miodnym, pszczelnym, polnym i zacisznym – teraz raz po raz drogę gromadziły druty, barykady z wozów, broń pancerna, gniazda karabinów maszynowych”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.