„Polska z rozdrażnieniem reaguje na oskarżenia o agresję przeciw Rosji” – taki tytuł nosi omawiany artykuł. Punktem wyjścia jest nie tyle nawet skandaliczna, co ahistoryczna wypowiedź Jana Hartmana. Jak wiadomo, lewicowy publicysta, etyk, filozof napisał na Twitterze, że w 1920 r. to Polska napadła na Rosję, nie odwrotnie. Tym samym powtórzył tezy sowieckiej i rosyjskiej propagandy. Pochód Armii Czerwonej, zatrzymany na przedpolach Warszawy, przedstawiany był jako kontrofensywa, podjęta w odpowiedzi na wyprawę kijowską Piłsudskiego. Istotnie, Rzeczpospolita utraciła Kijów (nazywany „matką miast rosyjskich” – do spuścizny Rusi Kijowskiej odwołują się wszystkie trzy wschodniosłowiańskie narody) na rzecz Moskwy (a następnie Petersburga) już w połowie XVII w. Rosja Sowiecka, będąca prawną następczynią imperium carów, mogła więc czysto teoretycznie rościć sobie prawa do tego miasta. Tyle tylko, że Lenin, odcinając się od znienawidzonej spuścizny carskiego „więzienia narodów”, anulował traktaty rozbiorowe. Polacy, idąc na Kijów, nie tylko więc brali to, co im się historycznie należy, ale działali zgodnie z deklaracjami bolszewików. Zresztą, to wcale nie wyprawa kijowska była pierwszą kampanią wojny polsko-bolszewickiej. Starcia zaczęły się na początku 1919 r., kiedy polskie i sowieckie wojska zetknęły się ze sobą, stopniowo zajmując teren, pozostawiony przez wycofujące się wojska niemieckie. Ponadto, Piłsudski na Kijów nie szedł sam – w zamyśle było stworzenie niepodległej (choć okrojonej przez Galicję, na której oddanie zgodził się Petlura) Ukrainy. Kto jak kto, ale taki lewicowy liberał jak Hartman powinien żywić więcej zrozumienia dla prawa samostanowienia uciśnionych narodów (Zachodnioukraińska i Ukraińska Republiki Ludowe ogłosiły swoje powstanie zanim Polska odzyskała niepodległość!). A jednak „etyk” cierpi na to, co sam chorobliwie zarzuca polskiej prawicy – na „ukąszenie putinowskie”…
Co ciekawe, Stanisław Stremidłowski nie angażuje się w merytoryczną obronę poglądów Hartmana. Specjalizujący się w sprawach polskich publicysta agencji Regnum.ru swoje tezy – jak zazwyczaj – forsuje w „białych rękawiczkach”, unikając konfrontacyjnego języka. „Nie będziemy teraz rozstrzygać, kto w wojnie polsko-bolszewickiej miał rację, a kto był winny jej rozpętania. Niech tym zajmą się historycy” – zauważa symetrystycznie. Zaraz jednak stwierdza, że problemem jest zbyt jego zdaniem brutalna reakcja „polskiego społeczeństwa” na wypowiedzi Hartmana, któremu „oponenci zaczęli wypominać żydowskie pochodzenie i lewackie poglądy”. Co do poglądów – komentator „Polityki” nigdy się z nimi nie krył, nazywanie rzeczy (sic!) po imieniu trudno uznać za atak… Natomiast „żydowskie pochodzenie” w kraju tak doświadczonym niemieckim antysemityzmem i tak historycznie tolerancyjnym (relatywnie, na tle innych) jest argumentem, którego nikt poważny nie odważyłby się użyć. Tu więc Stremidłowski gra na antypolskich stereotypach w duchu Jana Tomasza Grossa.
Słusznie natomiast publicysta zauważa, że „Polska, z punktu widzenia pamięci historycznej, przypomina człowieka ze złamanym palcem – gdzie nie dotkniesz, wszędzie bardzo ostry ból”. Z aprobatą cytuje fragment „Rzeczpospolitej”, którego autor odnosi wrażenie, jakbyśmy wojnę z bolszewikami prowadzili „dwie minuty temu”. Stremidłowski z „troską” konstatuje, że to Polacy sami biją się po głowach pałką historii. „Stosunek do tych czy innych wydarzeń historycznych to sposób zaprezentowania własnej politycznej samoidentyfikacji” – pisze. Jako przykład podaje komentarz Piotra Zychowicza, który wypowiedź Hartmana uznał za deklarację własnej (w domyśle: sowieckiej) tożsamości. Trudno dostrzec jakąkolwiek agresję w słowach wicenaczelnego „Do Rzeczy”. To raczej diagnoza niż atak… Dla Stremidłowskiego jednak to dowód na to, jak ważne daty polskiej historii stają się okazją do dyskredytacji politycznych oponentów. „Dawno już nad Wisłą brak Żydów i komunistów, ale jeśli wierzyć zwolennikom rządu, to tych „szkodników” wciąż jest pełno w kraju” – pisze Stremidłowski, powtarzając nieuzasadnione tezy o rzekomym polskim antysemityzmie. Dodaje jednak: „Z kolei opozycja jest przekonana, że do kierownictwa PiS co wieczór dzwonią z Kremla i podsuwają coraz to nowe pomysły na niszczenie demokracji. Obie strony zarzucają sobie nawzajem sojusz z „autorytarnym” prezydentem Władimirem Putinem”.
Stremidłowski uważa, że to ideowe napięcie nad Wisłą utrudnia relacje Rosji z Polską. Pomija przy tym fakt, że w używaniu historii jako narzędzia bieżącej polityki to akurat Kreml jest specjalistą. „Można odnieść wrażenie, że (w stosunkach międzynarodowych – red.) nie ma nic, oprócz „trudnych spraw”. A kiedy przyjdzie kolej na omówienie „spraw łatwych”?” – pyta retorycznie rosyjski publicysta. Według Stremidłowskiego Polska wymaga, by Rosja ustąpiła jej miejsca na wschodzie, jednocześnie przy tym nie chcąc „brać odpowiedzialności za Ukrainę Zachodnią”. Warto przypomnieć, że jakiś czas temu Stremidłowski w zawoalowanej formie postulował podział stref wpływów między Polskę i Rosję na przestrzeni m.in. właśnie Ukrainy. Zdaniem publicysty Regnum.ru Polacy zwyczajnie „nie chcą karmić” swoich południowo-wschodnich sąsiadów. Zamiast tego proponują Ukraińcom „własną wersję historii”. A konkretnie – kult pamięci o polsko-ukraińskiej współpracy przeciwko bolszewikom w 1920 r. „Polacy wolą zapominać o zdradzie Petlury” – pisze Stremidłowski. Nic dziwnego, że rosyjski publicysta krytycznie odnosi się do wspomnienia ówczesnego sojuszu. Nawet jeśli rzeczywiście Piłsudski zdradził Petlurę i zrezygnował z koncepcji federacyjnej, oddając w Rydze pół Ukrainy bolszewikom, drugą połowę włączając do Polski, to jednak można te wydarzenia tłumaczyć jako błędy, ale wynikające z trudnej sytuacji międzynarodowej, ewentualnie można też wyjaśniać sytuację słabą pozycją Petlury. Natomiast sam fakt, że polsko-ukraiński sojusz wówczas przez pewien czas funkcjonował, może potencjalnie stanowić doskonały punkt wyjścia do dialogu z Kijowem i szukania porozumienia ponad historycznymi podziałami. Z perspektywy Moskwy, rzecz jasna, lepiej by nad relacjami polsko-ukraińskimi unosił się duch Bandery i Szuchewycza, niż duch Petlury czy Bezruczki…
Stremidłowski dodaje jednak: „Generalnie Polaków nie powinno interesować to, co Ukraińcy myślą (o ich wspólnej przeszłości)”. Radzi nam, byśmy brali przykład z Rosjan, którzy „potrafią się skonsolidować wokół 9 maja” (trudno się nie zgodzić – ta data łączy w Rosji białych i czerwonych, nacjonalistów i komunistów, putinistów i liberałów…).
Czytaj też:
"To Polacy napadli na Rosję". Szokujący wpis Jana HartmanaCzytaj też:
"W Niemczech brakuje świadomości, co ich atak oznaczał dla Polski"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.