Marcin Makowski: W Krakowie kampania wyborcza nie jest ani zbyt ambitna, ani zbyt dynamiczna. Niektórzy politycy robią wręcz mniej, niż można by było się po nich spodziewać. Dziś w rozmowie Krzysztof Mazur, który ma inny pomysł na kampanię. Słyszy się, że Mazur jest aktywny, ale robi kampanię na prezydenta miasta, a nie do senatu. Czy to zarzut?
Krzysztof Mazur, kandydat Zjednoczonej Prawicy do Senatu: Przez ostatni tydzień miałem okazję być na kilku spotkaniach z Małgorzatą Wassermann. Bardzo imponuje mi jak ona podchodzi do obowiązków poselskich. Wassermann potrafi po dwugodzinnym spotkaniu „z głowy” podsumować jakimi zgłoszonymi przed chwilą problemami zamierza się zająć i w jaki sposób to zrobi. Jedno z takich spotkań odbyło się na Bieżanowie, gdzie ludzie są regularnie podtapiani przy większym deszczu. Właściwie połowę spotkania rozmawialiśmy na ten temat. Żeby rozwiązać ten problem potrzebne jest wsparcie wielu instytucji na wszystkich szczeblach: miasta, wojewody, Wód Polskich, rządu. Ludzi nie interesuje, który organ ma jakie kompetencje. Oni po prostu nie chcą być podtapiani. Dlatego potrzebują parlamentarzysty, który nie zostawi ich samych z tym problemem. Takim senatorem chcę być.
MM: Masz tego świadomość i tym się odróżniasz, że prowadzisz kampanię do senatu, w której zrywasz ze wszystkimi schematami. Jednak sam mówisz, że ludzie pouczają cię, że senat to izba refleksji. Co im odpowiadasz?
KM: Że senat powinien być nie tylko izbą refleksji, ale także izbą działania (śmiech). Proszę ich, żeby mi pokazali projekty senatorów z ostatnich czterech lat, które miały ustrojowy kaliber. Niech Bogdan Klich, mój bezpośredni przeciwnik, pokaże mi swój pomysł na Polskę, który wypracował w senacie. Nie ma takiego projektu. Izba refleksji to zwykła wymówka dla politycznej bierności. Opozycja ograniczyła rolę w senacie do rytualnych przemówień z mównicy, których i tak nikt nie słucha oraz do stania ze świeczkami pod sądami. Efekt jest taki, że dla wielu Polaków senat jest po nic. Traktują go jako miejsce politycznej emerytury dla rozpoznawalnych polityków, którzy zostali odsunięci na boczny tor przez własne partie. Dokładnie tak się stało z Klichem, gdy w 2011 roku nie sprawdził się jako Minister Obrony Narodowej. Dlatego chcę pokazać, że senat może być po coś. Wraz z innymi aktywnymi senatorami mam nadzieję nadać tej izbie nową energię, wymyślić jej rolę na nowo.
MM: Brzmisz jak rewolucjonista. Czy sama struktura senatu i jego codzienność nie sprawią, że twój zapał ostygnie?
KM: Polityka to gra zespołowa. Startuję w ramach drużyny Zjednoczonej Prawicy i będę robił wszystko, żeby ustawy przyjęte przez sejm, senat i podpisane przez prezydenta były jak najlepsze. Jednocześnie każdy senator ma ogromne uprawnienia indywidualne. Jeśli ma kontakt z ludźmi i widzi ich problemy, to może im pomagać na bardzo wiele sposobów.
MM: Jesteś człowiekiem ze środowiska think-tanku, kimś, kto często recenzował krytycznie poczynania obecnego rządu, zachowywał niezależność intelektualną. Jak to będzie, gdy wnikniesz w strukturę senatu i strukturę partyjną? Będziesz wtedy miał naturalne ograniczenia wynikające z przynależności do ugrupowania politycznego. Nie boisz się, że pokazując bierność senatu, będziesz pokazywał bierność senatorów z ramienia Zjednoczonej Prawicy, że wtedy powiedzą ci, żebyś skupił się na tym, co cała reszta?
KM: Przystąpiłem do obozu, który ma określoną tożsamość. W toczącej się wojnie kulturowej bliżej mi do chrześcijańskiej wizji człowieka. Dlatego zawsze czułem się częścią prawicy. Ale chcę też dołożyć do dorobku tego obozu swoją cegiełkę. Zjednoczona Prawica przez ostatnie cztery lata bardzo mocno się zmienia, co widać na wielu płaszczyznach, także na poziomie generacyjnym. Mamy bardzo ciekawą drużynę – trzymając się metafory piłkarskiej – gdzie dojrzali i utytułowani zawodnicy mogą korzystać z energii i pomysłów „młodych”, którzy dopiero uczą się politycznego fachu. I ja taką rolę w pełni akceptuję. Zamiast „gwiazdorzyć” chcę zapracować na swoją pozycję ciężką pracą na boisku. Nawet grając na niewdzięcznej pozycji defensywnego pomocnika (śmiech). Będąc na tym boisku dodajesz coś wartościowego od siebie, zmieniasz oblicze całej drużyny. Przykładem może być mój spot wyborczy, który został pozytywnie odebrany zarówno przez osoby z PiS-u, jak i spoza twardego elektoratu tej partii. Można grać w zespole, nie tracąc swojej indywidualności, jednocześnie przyczyniać się do sukcesu całej drużyny.
MM: To spot prezydenta z Krakowa. Ty jednak startujesz na Prezydenta Krakowa.
KM: Startuję na senatora z Krakowa. Chcę pokazać, że Kraków ma bardzo konkretne problemy do rozwiązania, których nie da się rozwiązać bez współpracy z województwem i rządem. Nie da się rozwiązać problemu lumpenturystki bez uregulowania najmu tymczasowego. Nie da się zbudować „Wesołej”, czyli nowego serca miasta, bez instytucji rządowych. Nie da się wprowadzić możliwości zbierania podpisów pod inicjatywami obywatelskimi przez Internet bez zmiany ustawy. A najciekawsze jest to, że Kraków już dziś bardzo wiele zawdzięcza obecnej ekipie rządowej, choć ciągle wielu mieszkańców marzy o powrocie PO do władzy. Tymczasem Platforma przez lata była odwrócona plecami do naszego miasta, bo w partii rządził „Gdańsk” i „Wrocław”. Kraków nie był lubiany przez Tuska, bo był zbyt konserwatywny. Ominęło nas Euro 2012 i wiele inwestycji w infrastrukturę.
MM: Grzegorz Schetyna był ostatnio w Krakowie. Powiedział, że Kraków nie może wyglądać jak kamienica Mariana Banasia wynajmowana na godziny, że nie można zrobić z Krakowa tego, co zrobili z nim ludzie z PiS-u. Jak odpowiadasz na takie zarzuty?
KM: Tak właśnie Schetyna patrzy na Kraków. Tymczasem przez ostatnie 4 lata, choć to jeden z bastionów PO, ruszyło bardzo wiele inwestycji. Ruszyła wreszcie budowa S7, czyli drogi do Warszawy oraz północnej obwodnicy miasta. Trwa remont torowisk pod rozwój kolei aglomeracyjnej. Otworzono nowy odcinek „Zakopianki”. Skarb państwa wykupił Hotel Cracovia i kolekcję Czartoryskich. Zaczęto prace przygotowawcze pod budowę linii kolejowej „Podłęże – Piekiełko”, której budowę planowano od czasu zaborów! Dzięki tej trasie z Krakowa do Nowego Sącza będzie można dojechać w 50 minut. To szereg działań, które realnie zmienia nasze miasto, a podjęto je właśnie ze szczebla centralnego. Będąc w tej ekipie liczę, że będę mógł podobnych działań „pilotować” dla Krakowa więcej.
MM: Z czego to wynika, że Jacek Majchrowski, który teraz jest wspierany przez wszystkie środowiska opozycyjne, rządzi Krakowem dłużej niż Łokietek Polską? Ludzie są ślepi na te argumenty czy jednak są argumenty, o których nie mówisz – Centrum Kongresowe, Tauron Arena?
KM: Majchrowski, zdaniem mieszkańców, nie jest złym prezydentem. I to wystarcza, żeby rządzić tak długo. Tymczasem gdybyśmy mieli bardziej aktywnego prezydenta i lepszą współpracę władz miasta z województwem i rządem, to wspomnianych inwestycji mogłoby być więcej.
MM: Zapisałeś się do partii?
KM: Nie, nie zapisałem się.
MM: Dlaczego? Po wyborach?
KM: (śmiech) Dziś skupiam się na dobrym wyniku. I chcę swoją kampanią zadać kłam najbardziej niesprawiedliwemu stereotypowi na temat prawicy. Że popierają ją tylko „potomkowie chłopów folwarcznych”, jak łaskaw był nas nazwać Jerzy Stuhr. Otóż nie, Panie Stuhr, nie mam żadnych kompleksów na temat moich inteligenckich korzeni. Jestem przedstawicielem klasy średniej, a jednocześnie czuję się częścią prawicy. Łukasz Wantuch, popularny w mieście radny z „obozu Majchrowskiego”, komplementując mój film wyborczy stwierdził, że dziś spoty PiS-u są bardziej nowoczesne, niż produkcje Platformy. Właśnie na tym efekcie mi zależało.
MM: Chciałbym cię zapytać o taką perspektywę, przewijającą się w trakcie kampanii. Myślę, że dla czytelników ciekawą, bo jesteś człowiekiem dojrzałym intelektualnie, z dorobkiem naukowym, wchodzącym do polityki od strony zakulisowej. Widzisz pewną codzienność uprawiania polityki w sposób świeży. Z czym się borykasz?
KM: To trochę jak pytać człowieka, który jest na finiszu maratonu, czy przypadkiem buty go nie obcierają. Na razie biegnę i chcę „wykręcić” jak najlepszy wynik. Potem chwilę odsapnę i ci odpowiem.
MM: Wjeżdżając do Krakowa od strony Łagiewnik, widać wielki baner Jaroława Gowina, sporo jest też banerów twoich konkurentów. Czy świadomie stawiasz na inne formy, bo wolisz Internat? Czy to wynika z tego, że ktoś, kto buduje kapitał od 10, 20 lat, startuje z lepszego miejsca? Że kampania przez to nie jest równa?
KM: Świadomie postawiłem na brak bilbordów, poza jednym przypadkiem, gdy mój znajomy udostępnił mi nośnik za symboliczną złotówkę. Postawiłem na małe „standy”, bo są tańsze. Wydały mi się również ciekawe, bo stoją na chodniku, na wysokości wzroku przechodniów. Nie patrzę na nikogo z góry, ale jestem jedną z osób czekających na tramwaj. Możesz popatrzeć mi w oczy, zrobić sobie ze mną selfie (dużo osób takie zdjęcia mi wysyłało!), a jak się ze mną nie zgadzasz – podejść i dorysować mi wąsy. Pomyślałem, że to pasuje do mojej kampanii, w której mocno stawiam na kontakt bezpośredni. A jeśli naśladownictwo jest najlepszym komplementem, to pomysł „chwycił”. Gdy stawiałem „standy” byłem jedyny. Dzisiaj takie nośniki postawiło sporo zawodowych polityków.
MM: Czy zostaniesz w Krakowie, jak wygrasz wybory?
KM: Oczywiście, chcę być ambasadorem lokalnych spraw w Warszawie.
MM: Dzielnicowy do senatu, dobrze. <śmiech> Mówiłeś o zmianie pokoleniowej w polityce. Jesteś częścią tej zmiany, ale obok ciebie twarzami tej zmiany są Klaudia Jachira, Dariusz Matecki, youtuberzy, zwani też hejterami, osoby kontrowersyjne. Jesteś też ty. Także operujesz nowoczesnymi mediami społecznościowymi. Czy się w tym odnajdujesz, kiedy oni swoimi kontrowersyjnym przekazem zdobywają sto razy większą popularność?
KM: Taki jest świat. Nie obrażam się na to. Po prostu robię swoje. Jednym sposobem, żeby nie oddać pola Jachirze jest pokazanie, że inna polityka jest możliwa. Szarganie świętości to nie mój styl. Oczywiście sprawą otwartą jest, która strategia okaże się skuteczniejsza. Na koniec może okazać się, że wszyscy oburzamy się na Jachirę, a to ona weźmie mandat, nie ja. I trzeba to będzie zaakceptować, że przyszłością polityki jest jej „jachiryzacja”, a nie wzmocnienie merytoryczne przez ludzi z think-tanków. Na tym polega demokracja.
MM: Klub Jagielloński, z którym byłeś związany, wydał raport, w którym wystawia ocenę obecnemu rządowi. To 3 punkty na 5. Czy twoim zdaniem to nie jest ocena zbyt surowa?
KM: Lubię czytać ocenę pisemną poszczególnych polityk w tym raporcie. Jednak do metody wystawienia ocen od początku podchodzę bardzo sceptycznie, bo są one szalenie uznaniowe. Traktuję to bardziej jak „ekspercki happening”, który ma skupić uwagę mediów, niż precyzyjny rating, za którym stoi przejrzysta metodologia. Twoje pytanie pokazuje, że cel został osiągnięty. Bez tego typu prowokacyjnych ocen pewnie żaden dziennikarz raportem by się nie zainteresował.
MM: Gdybyś w przyszłości mógł zająć się jakąś działką, jakim obszarem chciałbyś się zająć pod kątem merytorycznym? Gdzie chciałbyś pomoc dobrej zmianie swoimi umiejętnościami?
KM: Wrócę do metafory maratonu. Wbiegam na stadion, przede mną ostatnia prosta. To naprawdę nie jest dobry czas, by odpowiadać na pytanie: „w jakim kolejnym maratonie planujesz wziąć udział?” (śmiech).
MM: Co ciebie zaskoczyło w prowadzeniu kampanii?
KM: Po pierwsze, hermetyczność „zawodowców” od polityki. Politykę w Polsce codziennie uprawia kilkanaście tysięcy osób. Tworzą oni zamknięty świat. Politycy, dziennikarze, eksperci, komentatorzy – codziennie mielimy setki tysięcy tweetów, artykułów, konferencji prasowych. „Słowa, słowa, słowa”. W dużej mierze komentujemy swoje wzajemne wypowiedzi. Tymczasem polityka z perspektywy spotkania z wyborcami wygląda zupełnie inaczej. Często przychodzą z jednym konkretnym problemem, jak te podtopienia na Bieżanowie. Po drugie, trudność w przebiciu „baniek”. Mówisz, że prowadzę kampanię w Internecie, ale widzę po zasięgach, że co prawda poszerzam swoją bańkę, ale jej nie przebijam. Wystawienie kilkudziesięciu „standów” w mieście zwiększyło częstotliwość wyszukiwania mojego nazwiska w Google kilkukrotnie. Dużo bardziej, niż dziesiątki wywiadów, których udzieliłem przez lata dla lokalnych mediów. To pokazuje, że możesz mówić rzeczy niesamowicie ciekawe, mieć dobry program, występować w mediach, prowadzić nowoczesną kampanię w Internecie, ale to nie dociera do ludzi. Robisz rzeczy banalne, duży „outdoor” – to dociera. Dlatego politycy tyle inwestują w bilbordy. To się po prostu sprawdza.
MM: Czy popełniłeś jakieś błędy w trakcie kampanii, z których teraz czerpiesz naukę? Ostatnio miałeś wpadkę z profesorem Hausnerem.
KM: Z profesorem Hausnerem zrobiłem wywiad już w trakcie kampanii. Umówiliśmy się, że wykorzystam go jeszcze przed wyborami. To był wywiad o Krakowie i o „Wesołej”, czyli nowej dzielnicy innowacji, którą od dwóch lat się zajmujemy. Rozmowa była merytoryczna, bez żadnego oficjalnego poparcia. Ze względów formalnych musiałem jednak zaznaczyć małym drukiem, że rozmowa to „Materiał wyborczy KW Prawo i Sprawiedliwość”, bo takie są wymogi kampanii. Co ciekawe, wywiad nagrywany był „z ręki” moim telefonem, montaż był znikomy, więc komponent finansowy był niemal zerowy. Ostatecznie profesor Hausner wydał oświadczenie, że nie zgadza się na wykorzystanie jego wizerunku w kampanii. Materiał zdjąłem, wydałem oświadczenie, temat uważam za zamknięty. Szkoda, że ten akt rozmowy ponad podziałami politycznymi nam nie wyszedł.
MM: Dzisiaj byś obstawiał, że zostaniesz senatorem? Są takie sondaże, które mówią, że wygrasz.
KM: Nie wierzę sondażom. Zwłaszcza takim, które są robione w małych okręgach na małej próbie. Jedyne co mogę robić, to walczyć do końca, żeby wynik był jak najlepszy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.