„Do Rzeczy”: Jak ksiądz arcybiskup ocenia, czy dzisiaj w Polsce, w Unii Europejskiej znaleźliśmy się w sytuacji „non possumus”, jeżeli chodzi o prawa obywatelskie, prawa katolików do wyrażania własnych opinii? Czy głośne, przez niektórych krytykowane, słowa arcybiskupa rzeczywiście musiały paść?
ks. abp Marek Jędraszewski: Jestem przekonany, że był to już ostatni moment, aby owo „non possumus” głośno powiedzieć. Nie wiem, czy na Zachodzie próbowano je tak jednoznacznie wyrazić. Wydaje się, że raczej uwierzono w demokrację od strony czysto funkcjonalnej – tak jakby mechanizm demokratycznych wyborów był wartością samą w sobie, kreującą inne wartości. Natomiast trzeba, moim zdaniem, mieć bardzo mocno na uwadze to, co Jan Paweł II napisał w encyklice „Centesimus annus”, opublikowanej w 1991 r., w stulecie – jak na to wskazuje już sam tytuł tego dokumentu – pierwszej encykliki społecznej Kościoła „Rerum novarum”, ogłoszonej przez Leona XIII. Otóż w 46. numerze „Centesimus annus” Ojciec Święty stwierdził, iż „historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Dobrze pamiętam dyskusje, które miały miejsce w polskiej prasie miesiąc później, w czerwcu tego samego 1991 r., kiedy papież przyjechał z kolejną pielgrzymką do Polski, odbywając ją „szlakiem Dekalogu”. W niektórych mediach pisano wtedy: Jak on śmie coś takiego nam mówić? On się przecież nie zna na demokracji, był dobry do walki z komuną, ale on nas demokracji uczyć nie będzie. A tymczasem podczas tej pielgrzymki Jan Paweł II odnosił się do fundamentalnych zagadnień: kim jesteśmy jako ludzie, jak powinna wyglądać nasza cywilizacja i kultura właśnie wtedy, gdy mamy wreszcie jako Polacy możność po przeszło 50. latach od wybuchu II wojny światowej kształtować nasz byt narodowy i państwowy. Z wielką mocą podkreślał, że ten byt trzeba budować na zasadach Dekalogu. Środowiska lewicowe i liberalne poczuły się szczególnie dotknięte słowami Papieża, które popłynęły na całą Polskę z Kielc, gdzie wprost krzyczał, przestrzegając przed fikcją wolności w związku z aborcją przedstawianą przez te środowiska jako przejaw wolności. [„Poza prawdą wolność nie jest wolnością. Jest pozorem, jest zniewoleniem. (…) Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia. To jest moja matka, ta Ojczyzna” – przyp. red.]. Byłem w tym czasie w Krakowie, odbywało się tam moje kolokwium habilitacyjne i nie mogłem zrozumieć, jak niektórzy tamtejsi księża mówili: „Jakim prawem on krzyczał?”. Już wtedy – nie tylko w kręgach wprost liberalnych, lecz także w innych – narracja o wyższości procedur demokratycznych była silniejsza od trwania przy pewnych wartościach jako fundamencie autentycznej demokracji.
Uwierzono w demokrację od strony czysto funkcjonalnej – tak jakby mechanizm demokratycznych wyborów był wartością samą w sobie, kreującą inne wartości
Czy najmłodsze pokolenie jest w jakiś sposób szczególnym adresatem przesłania księdza arcybiskupa dotyczącego praw podstawowych?
To jest przesłanie skierowane do wszystkich, i starszych, i młodszych. Tyle że młodzi są jeszcze nie do końca skażeni różnymi narracjami, jest w nich pewna czystość myślenia, jakaś wrażliwość na prawdę, na dobro i piękno – i jeżeli spotkają się oni z orędziem jasnym, wymagającym, ale z drugiej strony pokazującym dobre perspektywy życia, to oni je przyjmują.
Mamy do czynienia w Europie ze zwycięstwem pozytywizmu prawniczego. Czyli tak naprawdę decyduje wola prawodawcy. Jeżeli prawodawca – czyli większość – decyduje „tak”, to jest „tak”, a jak „nie”, to „nie”. A przecież mamy doświadczenia II wojny światowej, w której totalitaryzmy nazistowski i komunistyczny, przekraczając wszystkie granice, opierały się na kulcie woli prawodawcy. „Państwo to ja” – mówili i Hitler, i Stalin. Skąd zwycięstwo tego radykalnego pozytywizmu prawniczego, który uważa, że wszystko, co człowiek ustanawia, jest słuszne?
Przez jakiś czas po II wojnie światowej ten pozytywizm został zakwestionowany, ale trwało to bardzo krótko i tylko połowicznie. Połowicznie – ponieważ na procesie norymberskim, podczas którego powrócono do koncepcji prawa naturalnego, potępiono jedynie hitlerowski nazizm, ale żadnego słowa krytyki i osądu nie skierowano wobec jeszcze bardziej zbrodniczego totalitarnego systemu, którym był komunizm. Pozytywizm prawny, o którym pan redaktor wspomniał, pojawił się w drugiej połowie XIX w. W moim przekonaniu jest on pewną konsekwencją zakwestionowania obiektywnych wartości, do którego doszło już w tamtym czasie. Natomiast gdybyśmy szukali jakiejś cezury czasowej, wskazującej na to, kiedy po procesie norymberskim zarzucono prawo naturalne i powrócono do pozytywizmu prawnego, to wskazałbym na rok 1968.
Twórcami rewolucji ’68 byli trzej panowie na „M”: Marks, Mao Tse-tung i Marcuse. Poprzez teorię bazy i nadbudowy, a zatem poprzez proste uzależnienie sposobu myślenia ludzi od warunków społeczno- -ekonomicznych, Marks zakwestionował obiektywny charakter wszelkich wartości. Natomiast Mao Tse-tung w 1966 r. przeprowadził tzw. rewolucję kulturalną, która polegała na totalnej negacji całej wielkiej i wspaniałej dotychczasowej historii Chin. Usiłował zbudować wraz z hunwejbinami z czerwoną książeczką w rękach, która jakoby zawierała w sobie odpowiedź na wszystkie ludzkie i społeczne sprawy, całą cywilizację na nowo. Z kolei Herbert Marcuse w swojej książce „Eros i cywilizacja”, opublikowanej w 1955 r., podważał wszelkie ograniczenia moralne odnoszące się do życia seksualnego człowieka. Jednym z symbolicznych przejawów tego, że coś w 1968 r. radykalnie pękło, było hasło zrewoltowanej młodzieży studiującej na paryskiej Sorbonie: „Ni Dieu ni maître. Dieu c’est moi”, czyli: „Ani Boga, ani mistrza. Bogiem jestem ja”...
Albo napis: „Zabrania się zabraniać!”…
„Il est interdit d’interdire!” – tak właśnie po francusku brzmiało to słynne hasło. W swej istocie stanowiło ono podważenie samego Dekalogu, ponieważ on, poza trzecim i czwartym przykazaniem, został sformułowany negatywnie, to znaczy właśnie w postaci zakazów. Tymczasem rewolucja ’68 w imię absolutnej wolności człowieka zakwestionowała dziedzictwo judeo-chrześcijańskie, które było budowane na przykazaniach Dekalogu, począwszy od pierwszego przykazania: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”, i które stało się fundamentem całej kultury zachodniej. Nie dziwmy się zatem, że odrzucając ten fundament, rewolucja ’68 zwróciła się do świata typowo pogańskiego. Marcuse np. odrzucając szóste przykazanie w książce „Eros i cywilizacja”, wprowadził postaci Orfeusza i Narcyza, wzięte z mitologii greckiej, jako archetypy zachowań człowieka w sferze seksualności. Orfeusza ukazywał jako symbol jednej wielkiej pochwały hedonizmu i używania, natomiast Narcyz był dla niego archetypem człowieka zapatrzonego jedynie w siebie, we własne ego. Festiwal Woodstock, który odbył się rok później, w sierpniu 1969 r., pod hasłem: „Peace, Love and Happiness”, czyli „Pokój, miłość i szczęście”, miał być w zamysłach jego organizatorów urzeczywistnieniem tych archetypów „w realu”. Tymczasem właśnie rzeczywistość Woodstocku była prawdziwie porażająca: wspaniałe ponoć dzieci kwiaty stały się kilkusettysięcznym tłumem młodych ludzi, tarzających się w błocie, wpół nagich, znajdujących się pod wpływem alkoholu i narkotyków, przy niezwykle silnych dźwiękach muzyki rockowej.
Zgodzi się ksiądz arcybiskup z twierdzeniem, że losy Jánosa Esterházyego są symbolem losów Polaków, Węgrów, całej Europy Środkowej w XX w.?
To trudne pytanie, ale w jakiejś mierze odpowiedzią na nie jest to, że wiosną tego roku rozpoczął się w Krakowie jego proces beatyfikacyjny na etapie pierwszym, czyli diecezjalnym. Do tego wydarzenia mogło dojść, ponieważ swoją zgodę co do niego, swoje nihil obstat, wyraziła na moją prośbę Stolica Apostolska. Od tego momentu János Esterházy może cieszyć się tytułem Sługi Bożego. Teraz trzeba dalej postępować zgodnie z przepisami Kodeksu prawa kanonicznego. Jeśli wynik procesu na poziomie diecezjalnym zakończy się pozytywnie, to wtedy wszystkie dokumenty procesowe zostaną przekazane do Watykanu. Tam dalsze procedury będą się odbywać w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, zwanej niekiedy Kongregacją ds. Świętych. Jeżeli one również zakończą się pomyślnie, a Pan Bóg obdarzy nas cudem spowodowanym za przyczyną Sługi Bożego Jánosa Esterházyego, to zostanie on ogłoszony błogosławionym Kościoła katolickiego. Przed nami zatem jeszcze długa droga, a stąd i wiele czasu, który może się okazać dla nas wszystkich czasem błogosławionym, bo – miejmy nadzieję – stanie się on okazją, aby narody Europy Środkowo- -Wschodniej rozpoznały w nim i uznały swego patrona. Wtedy w jakiejś mierze stanie się zatem również to, o czym mówił pan redaktor: w wymiarze duchowym János Esterházy stanie się „symbolem losów Polaków, Węgrów, całej Europy Środkowej w XX w”..
Coś jednak księdza arcybiskupa ujęło w tej postaci…
Rzeczywiście, ta postać mnie dogłębnie ujęła. Historia tego człowieka jest naprawdę pewnym obrazem dziejów tej części Europy: Polski, Węgier, Słowacji, Czech. Człowiek, który wyrastał z belle époque, a na pewno z tej epoki wyrastali jego rodzice: matka, Elżbieta Tarnowska, córka hr. Stanisława Tarnowskiego, i ojciec wywodzący się ze starej siedmiogrodzkiej arystokracji. Nagle, nieoczekiwanie niemal dla wszystkich, choć konflikt europejski narastał już od wielu lat, w sierpniu 1914 r. wybuchła wielka wojna – tak nazywano wtedy I wojnę światową. Bezpowrotnie skończył się pewien świat, zaczął się nowy. W jakiejś mierze obrazem tej epoki jest bitwa łódzka. Wiedzą panowie, co to była za bitwa?
Nie…
Ja też nie wiedziałem dopóty, dopóki przed kilku laty nie znalazłem się w Łodzi. To była najbardziej krwawa bitwa w dziejach ludzkości, nawet bardziej krwawa niż ta pod Verdun. Pod Verdun ginęło, jak podają statystyki, ok. 3 tys. żołnierzy dziennie, a pod Łodzią ok. 10 tys. Była to bitwa, która miała miejsce od połowy listopada do początków grudnia 1914 r. między armią rosyjską a armią niemiecką. Niestety, zginęło w niej również bardzo wielu Polaków walczących po obu stronach: w Korpusie „Posen” po stronie niemieckiej, a po stronie rosyjskiej w dywizjach syberyjskich, do których, a zwłaszcza do 24. Pułku Syberyjskiego, wcielono na siłę polskich chłopców z Mazowsza i innych terenów. Bitwa nie została rozstrzygnięta, ale użyto w niej po raz pierwszy broni pancernej, zastosowano w niej również po raz pierwszy, na kilka lat przed Ypres – o czym mało się mówi – gazy bojowe. W ciągu miesiąca zginęło ok. 280 tys. ludzi. Sama Łódź jako miasto wiele nie ucierpiała, ale stała się wielkim lazaretem dla jednej i drugiej strony wojennych zmagań. Straszna rzeź, która w jakiejś mierze stała się zapowiedzią tego, co miało mieć miejsce podczas II wojny światowej.
I wojna światowa przyczyniła się jednak do odzyskania niepodległości przez Polskę.
Dla nas, Polaków, I wojna zakończyła się niezwykle szczęśliwie, bo w jej wyniku odzyskaliśmy niepodległość, jednakże dla naszych zaborców – dla Rosji, cesarskich Niemiec i Austro-Węgier – stała się ogromną klęską. Była także klęską dla samych Węgier, które na mocy pokoju w Trianon terytorialnie zostały bardzo okrojone. Między innymi straciły one tzw. Górne Węgry, które stały się częścią Czechosłowacji. W nowej politycznej sytuacji János Esterházy, mieszkając na terenie tego państwa, stał się rzecznikiem jego węgierskiej mniejszości. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Esterházy z polityka reprezentującego węgierską mniejszość narodową stał się człowiekiem, który zrozumiał, że w obliczu konfrontacji z obydwoma systemami totalitarnymi – bolszewickim i nazistowskim – nadszedł czas walki o Chrystusowy krzyż, o Europę budowaną na tradycjach chrześcijańskich. Temu właśnie celowi poświęcił całe swoje dalsze życie, do 1945 r. pomagając wszystkim, którzy tej pomocy oczekiwali: nie tylko Węgrom, lecz także Polakom, Żydom, Czechom, Słowakom. Między innymi w 1939 r., po klęsce wrześniowej, przewiózł swoim samochodem gen. Sosnkowskiego do Budapesztu, umożliwiając mu dalszą podróż do Francji. Po wojnie został aresztowany przez czeskich komunistów, następnie zesłany do radzieckich łagrów, a w Czechosłowacji skazany na śmierć. Cudem uniknął wykonania tego wyroku, bo w ostatnim niemal momencie wstawił się za nim pewien członek ówczesnego czechosłowackiego rządu, z pochodzenia Żyd, którego Esterházy uratował podczas wojny. Wyrok śmierci zamieniono na dożywocie. Ostatnie lata jego życia to przerzucanie go z więzienia do więzienia, do coraz gorszych warunków więziennej egzystencji, którą przeżywał w duchu głębokiej wiary w Chrystusa, pomagając współwięźniom, umacniając ich, dając im nadzieję, choć sam bardzo cierpiał, niesamowicie wyczerpany, pozbawiony najbardziej podstawowej pomocy lekarskiej. Na koniec prosił Pana Boga, aby mógł umrzeć po otrzymaniu sakramentalnego rozgrzeszenia. I tak też się stało – umarł na rękach współwięźnia, którym był greckokatolicki biskup.
Każdy drugi człowiek, zwłaszcza współwięzień, był dla Jánosa Esterházyego kimś, kogo trzeba było ratować w imię Chrystusowego krzyża
Widział ludzi w potrzebie…
Każdy drugi człowiek, zwłaszcza współwięzień, był dla niego kimś, kogo trzeba było ratować w imię Chrystusowego krzyża – zwłaszcza przed tak łatwym w systemie radzieckich łagrów, a potem w czechosłowackich więzieniach upadkiem moralnym. Teraz, gdy jest UE, tworzona głównie na zasadach ekonomicznych, gdzie dominuje brutalna gra interesów, okazuje się, że jest ktoś, kto swoim pochodzeniem, swoją historią i swoimi dokonaniami połączył narody: polski, węgierski, czeski i słowacki, będąc do samego końca wierny zasadom chrześcijańskiej wiary. Historia Jánosa Esterházyego pokazuje, że Europa ciągle potrzebuje chrześcijańskiego ducha, dzięki któremu potrafi wyjść zwycięsko z wszelkich niebezpieczeństw – dzisiaj głównie neomarksistowskich – usiłujących ją pozbawić jej własnej szlachetnej tradycji i tożsamości.
Arcybiskup Marek Jędraszewski jest laureatem Międzynarodowej Nagrody „Strażnik Wartości – CUSTOS VIRTUTUM” przyznawanej przez Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka pod patronatem tygodnika „Do Rzeczy”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.