Piotr Semka: Ile pan ma lat?
Cezary Paprzycki: W tym roku 23. Rocznik ’97.
A ile czasu jest pan związany z lewicą?
Z lewicą jako środowiskiem politycznym około siedmiu lat. Członkiem Sojuszu Lewicy Demokratycznej jestem jednak od półtora roku.
Dzisiaj pan jest asystentem społecznym?
Posłanki Katarzyny Kretkowskiej z Poznania.
SLD podjął decyzję, że kandydatem prezydenckim Lewicy będzie Biedroń. Co pan wtedy sądził?
Była to decyzja przełomowa. Nigdy osoba homoseksualna nie startowała na prezydenta. To było swego rodzaju przetarcie szlaku. Kolejną kwestią jest to, że Robert, zakładając Wiosnę, gromadził tysiące ludzi na spotkaniach.
Potem ich wszystkich roztrwonił.
Wiadomo, że popełniono pewne błędy, ale to była jedyna osoba, która potrafiła świetnie odnaleźć się w stylu wiecowym podczas spotkań z ludźmi. Jego kampanii zaszkodziła pandemia. Bez spotkań utracił wiele czaru.
No dobrze, ale wcześniej nie było pandemii, a wyborach do europarlamentu w 2019 r. zdobył tylko nieco ponad 6 proc. głosów.
To wynikało z bardzo dużej polaryzacji. Znów zderzyły się dwa wielkie obozy, czyli Zjednoczona Prawica i Koalicja Europejska.
Wybory prezydenckie też niczego innego nie zapowiadały.
Na tle Małgorzaty Kidawy-Błońskiej Biedroń jawił się jako silny gracz. Mógł zawalczyć o znacznie wyższą stawkę. Potem przyszła pandemia, a także Rafał Trzaskowski, który znów przesunął dyskurs polityczny w kierunku polaryzacji.
Zabawę zepsuł wam też Hołownia?
Być może. Badania pokazywały, że wielu wyborców niezdecydowanych wybrało właśnie Hołownię.
A może po prostu postawiliście z uporem na kogoś, kogo trudno polubić... Biedroń buduje swój wielki ruch i okazuje się, że z dużej chmury mały deszcz. I tak, jakby nic się nie stało, lewica wybiera go w takiej sytuacji na kandydata prezydenckiego. Tuż po porażce.
Takie były wcześniejsze ustalenia gremiów statutowych trzech partii lewicowych. Ustaleń się nie łamie.
Dzisiaj jest już miesiąc po wyborach. Kandydat Biedroń dostał 2,2 proc. Czy toczy się jakaś dyskusja na temat przyczyn tej klęski na lewicy?
Oczywiście, że taka dyskusja trwa. Jest to również analizowane pod kątem przepływu wyborców. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, kto dzisiaj głosuje na lewicę, a ku jakim grupom społecznym lewica kieruje swój program.
Wychodzi na to, że kieruje ten program do 2,2 proc. osób.
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w momencie pierwszych poluzowań obostrzeń pandemicznych i bezpośrednich spotkań z ludźmi, zachęcając do oddania głosu na Roberta Biedronia, wiele osób mówiło: „Głosowaliśmy na was w październiku, ale tym razem postawimy na Trzaskowskiego, bo tylko on ma szansę wygrać z PiS”.
To może was prześladować zawsze.
Tylko że są różne grupy wyborców. Na przykład liberalni światopoglądowo, którzy są zmęczeni kluczeniem Platformy w kwestii aborcji czy związków partnerskich. Są też wyborcy, dla których ważne są kwestie polityki historycznej, walki o prawa nabyte – tego również nie zapewnia nikt oprócz lewicy.
Jak się okazuje, nie ma ich zbyt wielu. Trzaskowski też kluczył w kwestiach obyczajowych, a dostał ich głos.
Wyborcy lewicy byli bardziej nastawieni przeciwko obecnej władzy niż wyborcy Platformy Obywatelskiej. Postawili na konia, który ma szansę w tym wyścigu wygrać. Co mam panu powiedzieć? Że mnie to cieszy? Nie, nie cieszy. Lewica – nie ma co ukrywać – od 2005 r. nie potrafiła zawalczyć w efektywny sposób o pałac prezydencki po dobrze ocenianej prezydenturze Aleksandra Kwaśniewskiego.
Gdyby jednak startował Zandberg, mielibyście więcej.
Tyle że wybory prezydenckie to kampania oparta na emocjach. Adrian Zandberg jest politykiem merytorycznym, który woli skupiać się na programie Lewicy i jego wdrożeniu podczas pracy w Sejmie.
I nie budzi tak złych emocji jak Biedroń.
Ale jest też mniej rozpoznawalny niż Biedroń. Zandberga trzeba by najpierw wypromować, a tego czasu nie było dużo, szczególnie że przez dwa miesiące Polacy byli w całkowitym zamknięciu.
Jak pan wytłumaczy fenomen Zandberga? Miał dobre wystąpienie w debacie przed wyborami w 2015. i dobre wystąpienie sejmowe w 2019 r. Jak można być liderem, który ma dobre wystąpienie raz na parę lat?
To nie tak. Trzeba przyznać, że debaty merytoryczne rzadko goszczą w polskich mediach. Być może zalety Adriana Zandberga nie rzucają się w oczy, ponieważ unika on grania na emocjach.
A co z tym połączeniem Wiosny, Razem i SLD. To w ogóle jeszcze jest aktualne?
Jak najbardziej. Nowa Lewica, połączenie SLD z Wiosną miało się sfinalizować na wiosnę br. Wszystko przesunęła pandemia. Przełom listopada i grudnia tego roku to już ustalona data. Wtedy dojdzie do formalizacji całego procesu.
Będzie jeden klub?
Klub już jest jeden.
No ale Razem trzyma się z boku.
Owszem, partia Razem nie będzie brała udziału w połączeniu. Chce zostać podmiotem osobnym, ale współpracującym z Nową Lewicą.
Czyli łączy się SLD z Wiosną.
Tak. SLD łączy się z Wiosną, zmieniając nazwę na Nową Lewicę. Odbędzie się kilkudniowy kongres programowy, który wyznaczy nowy kurs polityczny.
Przenieśmy się w czasie. Jest grudzień 2020 r. Co delegatom powie Cezary Paprzycki?
Jeśli zostanę delegatem, to powiem, że trzeba szukać elektoratu niezagospodarowanego.
Który co robi? Nie chodzi na wybory?
Nie chodzi na wybory albo, uważając się za wyborców lewicy, głosuje na Platformę jako mniejsze zło. To jest elektorat ludzi ze średnim i z wyższym wykształceniem, pracowników kultury, administracji publicznej, służb medycznych, porządkowych, bo to są wyborcy, którzy być może nie dążą do transferów socjalnych w takiej postaci jak program „500+”, ale chcą sprawnego państwa, działającej służby zdrowia, dostępnej komunikacji zbiorowej...
Tym zajmują się ruchy miejskie, Zieloni już takie rzeczy wam wykradli.
Ruchy miejskie działają w skali lokalnej, a tutaj bardzo często potrzebne są rozwiązania systemowe. Ja sam pochodzę z miejscowości, w której upadł PKS i wielu mieszkańców zostało bez możliwości transportu do miasta powiatowego, lekarza czy szkoły. Takie miasteczka jak moje, które ma 3,5 tys. mieszkańców, to rzeczywiście trudny teren podczas kampanii wyborczej. A mimo to trzeba zawalczyć o tzw. Polskę powiatową.
Ale Polska powiatowa raptem miesiąc temu zadecydowała o zwycięstwie Dudy, czyli dała zwycięstwo prawicy.
Trudno powiedzieć, z jakich powodów ci wyborcy głosowali na Andrzeja Dudę – czy był to jakiegoś rodzaju strach przed powrotem opozycji do władzy, czy obawa przed utratą transferów socjalnych, których nikt nie podważa.
Mogło być i to, i to.
Mogło być.
A czytał pan książkę Macieja Gduli o Miastku?
Tak. Parę lat temu.
No i Gdula zapowiadał w niej, że Lewica musi zdobyć elektorat małych miejscowości, który jest gotowy zaakceptować zmiany obyczajowe. Wybory prezydenckie nie wykazały istnienia takiej grupy.
Takie otwarcie na zmiany obyczajowe jest szczególnie trudne w miejscach, gdzie Kościół ma sporo do powiedzenia. Nie ma co ukrywać, że w mniejszych miejscowościach Kościół jest cały czas ważnym ośrodkiem dyktowania norm.
Czyli ludzie przy urnie wyborczej na prowincji czują się przez Kościół podpatrywani?
Niektórzy być może tak, niektórzy z góry odrzucają chociażby kwestie liberalizmu światopoglądowego, co też stawia lewicę na pewnej straconej pozycji. Tutaj najważniejsza jest edukacja, pokazywanie, że takie sprawy jak in vitro, jak dostęp do bezpiecznej aborcji czy związki partnerskie to nie jest ideologia, tylko problemy ludzi, którzy czasem żyją chociażby w tej małej miejscowości dwa domy dalej, ale boją się ujawnić z różnych względów.
Czy wpadłby pan na pomysł, żeby wieszać tęczową flagę na figurze Jezusa? Niech pan zwróci uwagę na to, że ani powieszenie jej na pomniku Piłsudskiego, ani na pomniku Kopernika nie wywołało tyle emocji co powieszenie sztandaru LGBT na figurze, która ma charakter czysto religijny. Po co było mieszać jedno z drugim?
Z tego, co wiem, to nie jest sformalizowana grupa. To inicjatywa całkowicie oddolna, która próbuje w ten sposób pokazać problemy środowiska LGBT. Można dyskutować, czy taka forma jest radykalna, ale moim zdaniem potrzebna. Nie będę w żaden sposób tej akcji potępiał, bo w ciągu ostatniej kampanii wyborczej słów atakujących społeczność LGBT było szczególnie dużo.
Czyli używa pan logiki: „A druga strona też bywa wredna”.
Geje i lesbijki nie chcą zabierać dzieci katolikom ani atakować rodziny, polskiej tradycyjnej rodziny, jak argumentuje prawica. Po prostu chcą móc odwiedzać się w szpitalach, dziedziczyć po sobie. A słyszą, że są tęczową zarazą... Nastroje są radykalne po obu stronach.
Rafał Woś mówi tak: dopóki lewica będzie z definicji odrzucać jakikolwiek sojusz z PiS, dopóty będzie zawsze chłopcem na posyłki liberałów z Platformy. Co pan na to?
Nie wiem, na ile Rafał Woś wierzy w to, co pisze.
No dobrze, załóżmy, że wierzy.
Mnie osobiście trudno taki sojusz sobie wyobrazić, chociaż tu warto wspomnieć, że lewica rzeczywiście wspiera te ustawy, które były lub są zbieżne z naszym programem. To były głównie kwestie gospodarcze, ale trzeba pamiętać, że lewica to pewien spójny zestaw poglądów i tego się nie da rozdzielić, mówiąc: „PiS ma ciekawe postulaty gospodarcze, więc możemy współpracować na tej płaszczyźnie”, a całkowicie odrzucić fundament liberalizmu światopoglądowego, czyli kwestie świeckości państwa, równości itd. Takie sojusze (PiS-Lewica) są na tyle egzotyczne, że w polityce nie występują. Tylko na Słowacji było pewnego rodzaju porozumienie prawicy z lewicą.
No dobrze, a PO traktuje was partnersko?
Dlaczego miałaby traktować nas partnersko, skoro ani Platforma, ani lewica nie rządzą?
Ale w miastach niektórych rządzi.
W niektórych miastach rządzi. W sejmiku wielkopolskim rzeczywiście SLD jest w sojuszu z Platformą oraz PSL i odbywa się to w ramach partnerskiego porozumienia.
Macie teraz trzy lata do kolejnych wyborów. Co powinna przez ten czas zrobić lewica?
Przede wszystkim sięgnąć do tych wyborców, którzy czują się porzuceni. Tych z małych, średnich miast, ale przede wszystkim zawalczyć o grupę, o której wspomniałem wcześniej. To jest do zrobienia. Lewica i SLD mają struktury w niemalże wszystkich powiatach.
Ale często to są ludzie trzykrotnie starsi od pana.
Trudno z tym polemizować. Rzeczywiście, wielu działaczy SLD jest starszych, ale to w niczym nie stoi na przeszkodzie, ponieważ są w dużej mierze lokalni społecznicy. Sam znam wiele takich osób w Wielkopolsce.
Kiedyś była taka muza SLD o pseudonimie Anja Orthodox, która śpiewała: „To nie tak miało być, przyjaciele. Z naszych marzeń pozostało już niewiele”. Pamięta pan tę pieśń?
Coś kojarzę, ale niestety niezbyt dobrze.
Ubierała się na czarno, była taką czarną różą…
Coś kojarzę, ale to rzeczywiście nie moje pokolenie. Aż tak dobrze pamięcią nie sięgam.