Damian Cygan: Premier Mateusz Morawiecki zagroził wetem wobec budżetu UE. Jakie mogą być tego skutki dla Polski?
Andrzej Anusz: List premiera do Komisji Europejskiej interpretuję jako ruch wyprzedzający, ale cała sprawa ma dwa wymiary: zewnętrzny i wewnętrzny. W wymiarze zewnętrznym zwróciłbym uwagę na Niemcy, które prowadzą obecnie prezydencję w UE i są głównym rozgrywającym w tej kwestii. Mateusz Morawiecki rozmawiał z Angelą Merkel i kanclerz wysyłała sygnały, że w sprawie praworządności Berlin może zastosować wykładnię zawężającą. Ona miałaby polegać na tym, że kwestie praworządności byłyby związane z wydawaniem pieniędzy europejskich. Zatem gdyby dochodziło do nadużyć, korupcji czy łamania prawa przy wydawaniu tych środków, to wtedy można by je wstrzymywać. A akurat z wydawaniem funduszy unijnych Polska nie ma żadnych problemów.
Natomiast w wymiarze wewnętrznym premier chce utrzymać kontrolę nad procesem politycznym w Zjednoczonej Prawicy. Chodzi o twarde postawienie sprawy przez polityków Solidarnej Polski, którzy od dawna deklarują, że rząd nie może się zgodzić na mechanizm "pieniądze za praworządność". Mówiąc wprost, Morawiecki nie chce być zakładnikiem SP.
Dwa tygodnie temu prezydent Andrzej Duda złożył swój projekt ustawy aborcyjnej, ale Sejm wciąż się nim nie zajął. Co stoi na przeszkodzie?
Projekt prezydenta jest próbą uspokojenia nastrojów społecznych po wyroku Trybunału Konstytucyjnego i fali protestów. Ustawę Andrzeja Dudy interpretuję też jako próbę przesunięcia tzw. kompromisu aborcyjnego na nowe pole. Rzeczywiście, chyba trwa poszukiwanie większości dla tej ustawy, przy czym zakładam, że chodzi nie tylko o klub PiS, ale o inne kluby parlamentarne. Nie wykluczam, że znajdą się posłowie PO i PSL, którzy poprą ten projekt. Sądzę, że na najbliższym posiedzeniu Sejmu ustawa zostanie przyjęta głosami nie tylko PiS. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wtedy wyrok TK zostanie opublikowany, a jego konsumpcją będzie właśnie ustawa prezydenta.
Czy Strajk Kobiet, który wyrósł na sprawie aborcji i wyroku TK, to już projekt schyłkowy, czy może wręcz przeciwnie?
Moim zdaniem kierownictwo tego protestu coraz bardziej rozmija się z nastrojami, które były widoczne bezpośrednio po decyzji Trybunału. Manifestacje z udziałem kobiet i ludzi młodych robiły wrażenie, natomiast w momencie, kiedy powołano Radę Konsultacyjną, a w jej składzie znaleźli się ludzie związany z PO i KOD-em, to już był sygnał, że następuje próba opanowania tego ruchu społecznego przez – mówiąc wprost – starych wyjadaczy politycznych związanych z opozycją. Sądzę, że w tej chwili jeszcze nie można mówić o fazie schyłkowej Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, natomiast dynamika tego protestu w sposób oczywisty się zmniejsza, a ścieżki kierownictwa OSK i osób protestujących rozchodzą się coraz bardziej. Jeśli ten proces będzie trwał, to Strajk Kobiet nie uzyska trwałego miejsca na scenie społecznej. Być może resztki dynamiki tego protestu będzie próbowała zagospodarować lewica.
Jak pan ocenia tegoroczny Marsz Niepodległość? 11 listopada zamiast o święcie znów wszyscy mówili o burdach w Warszawie.
Zasadnicze znaczenie w przebiegu Marszu Niepodległości miała epidemia koronawirusa. Racjonalną próbą wyjścia z tej sytuacji była propozycja przejazdu samochodów, ale to zupełnie się nie udało. Doszło do klasycznego przemarszu, który z powodów oczywistych był dużo mniejszy niż w poprzednich latach. Niestety dołączyły się grupy chuliganów czy pseudokibiców i przekaz walk z policją zdominował ten marsz. Moim zdaniem problem jest szerszy, ponieważ formuła Marszu Niepodległości, jaką znamy od kilku lat, przeżywa kryzys. Ten ostatni marsz wpisywał się w kontekst polityczny, bo widać było, że politycy Konfederacji próbowali nadać mu wymiar antyrządowy. Jeśli Marsz Niepodległości będzie szedł w kierunku partykularnego przedsięwzięcia politycznego jednego środowiska, to ta idea, która rozwijała się przez ostatnie kilka czy kilkanaście lat, będzie zmierzała w stronę pewnej schyłkowości. Sądzę, że w tej chwili istnieje potrzeba wypracowania nowej ogólnospołecznej formuły czczenia Święta Niepodległości.
W kilku ostatnich sondażach PiS mocno traci poparcie i można mówić już o trendzie spadkowym. Co jest tego główną przyczyną?
Mamy do czynienia z kumulacją negatywnych zjawisk dla Zjednoczonej Prawicy. Jeśli mówi się, że nieszczęścia chodzą parami, to w tej chwili dla PiS nieszczęścia chodzą stadami. Mamy wiele czynników, od "piątki dla zwierząt", przez orzeczenie TK, po bieżące kwestie związane z walką z pandemią. Bardzo często jest tak, że jedne negatywne zjawiska polityczne rodzą następne i one wzajemnie się wzmacniają. Natomiast w tych sondażach jest ciekawy element, a mianowicie, że wyborcy Zjednoczonej Prawicy jeszcze nie przerzucają głosów na inne ugrupowania – może do Hołowni widać pewien przepływ – tylko przechodzą do grupy niezdecydowanych. To są wyborcy, którzy ciągle obserwują, co będzie się działo dalej i czy z ich punktu widzenia sytuacji się poprawi. Jeśli PiS wyjdzie i wyjaśni pewne kwestie związane czy to z "piątką dla zwierząt", czy z orzeczeniem TK, to ci wyborcy mogą jeszcze powrócić. Natomiast na niekorzyść PiS będzie działał czas, bo jeśli ten proces negatywnych zjawisk będzie się przedłużał, to część elektoratu zacznie szukać nowych politycznych adresów, a trend spadkowy dla PiS utrzyma się i utrwali.