Obie strony tego sporu się mylą i zarazem obie mają rację. W istocie bowiem kłótnia o ocenę szczytu, tocząca się wewnątrz Zjednoczonej Prawicy (opozycja, na własną prośbę, od dłuższego już czasu pozostaje poza realną polityką), jest kłótnią nie tyle o to, co Niemcy wynegocjowali z większością unijnych rządów, Komisją i Parlamentem Europejskim, a nasz rząd musiał podpisać, lecz o przyszłość. O to, czego się spodziewać, gdy zaczną działać mechanizmy uruchomione przez prezydencję niemiecką w ostatnich miesiącach tego roku i jaką pozycję wobec przemiany dokonującej się w Unii Europejskiej przyjąć.
Jak często bywa ze sporami toczonymi publicznie przez polityków, także i ten toczy się obok istoty sprawy. Głównie o to, co warte są zabezpieczenia, które zaoferowano Polsce i Węgrom w formie „niemającej mocy prawnej, ale stanowiącej zobowiązanie polityczne” deklaracji, obiecującej ograniczenie stosowania możliwości wstrzymywania funduszy unijnych na skutek negatywnej oceny „stanu praworządności” w danym kraju do „ochrony budżetu”.
Czytaj też:
Proroctwa dla Zachodu
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.