Jeśli katolicy nadal uważają, a przynajmniej oficjalnie tak wyznają, że pełnia prawdy została objawiona w Chrystusie, to jaki sens ma cześć religii, która z zasady ową wiarę odrzuca? Jednak jako człowiek otwarty i gotów do dialogu postanowiłem na chwilę zawiesić na kołku mój sceptycyzm i przeczytać specjalny list, jaki do wiernych skierowało dwóch polskich biskupów. Dowiedziałem się z niego, że „Dzień Judaizmu – zgodnie z intencją biskupów – ma pomagać katolikom w odkrywaniu judaistycznych korzeni chrześcijaństwa, w pogłębianiu świadomości tego, że religia żydowska nie jest wobec chrześcijaństwa „rzeczywistością zewnętrzną, lecz czymś wewnętrznym oraz że nasz stosunek do niej jest inny aniżeli do jakiejkolwiek innej religii” (św. Jan Paweł II). Można więc mówić o ścisłym pokrewieństwie obu religii, a wyznawców judaizmu nazywać braćmi, jak to określił św. Jan Paweł II: „starszymi braćmi w wierze”, a papież Benedykt XVI: „naszymi ojcami w wierze”.
Wbrew pozorom ile słów tyle pytań. Po pierwsze czy faktycznie katolicy „mogą odkrywać judaistyczne korzenie chrześcijaństwa”? Zaraz, zaraz, o jaki judaizm chodzi autorom przesłania? Z kontekstu wynikałoby, że o ten, który był źródłem powstania chrześcijaństwa, o judaizm, nazwijmy go, biblijny, przedchrześcijański. Jednak autorzy listu wskazując później na wyznawców judaizmu mają na myśli nie starożytnych Żydów oczekujących przyjścia Mesjasza, ale sobie współczesnych Żydów, którzy jako żywo w Jezusie Mesjasza nie widzą. Czy zatem współczesny judaizm jest „korzeniem chrześcijaństwa”? Oczywiście, nie jest. Więcej. Współczesny judaizm w żadnym razie nie jest też prostą kontynuacją religii starożytnego biblijnego Izraela, ale uformował się po upadku świątyni jerozolimskiej, czyli co najmniej kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa i po powstaniu zrębów wiary chrześcijańskiej, w opozycji do Kościoła i nauczania apostołów. Z tego wynikałoby, że mówienie o „judaistycznych korzeniach chrześcijaństwa” tak jakby tkwiły one we współczesnym judaizmie jest co najmniej osobliwe. Gdyby uznać, że obecny judaizm jest właściwym dziedzicem starożytnej wiary Izraela – co zdają się czynić autorzy listu – to dochodziłoby się do wniosku, że chrześcijaństwo jest jakąś obca naroślą, niepotrzebnym dodatkiem. Zamiast zatem obchodzić Dzień Judaizmu należałoby raczej porzucić chrześcijaństwo i przystać do Synagogi – jeśli ktoś na poważnie traktowałby zawarte w liście deklaracje.
I niczego nie zmieniają w tej sprawie odniesienia do słów Jana Pawła II i Benedykta XVI. Nie da się tłumaczyć tego co niejasne przez jeszcze bardziej niejasne, jednej niewyraźnej metafory przez odwołanie się do drugiej, jeszcze bardziej niewyraźnej. Na czym bowiem miałoby polegać to, że „religia żydowska jest wobec chrześcijaństwa czymś wewnętrznym”? Czy to znaczy, że religia żydowska jest częścią chrześcijaństwa? Jego źródłem? Częścią jego tożsamości? Ale znowu jaka „religia żydowska”? Ta, którą wyznają obecnie Żydzi? Ta, którą wyznawał Kajfasz z Annaszem? Ta, której nauczali faryzeusze? Ta, która głosili prorocy? Podobnie niewiele daje odwołanie się do innych metafor. W jakim sensie, pytam, są Żydzi dla chrześcijan starszymi braćmi w wierze? Jeśli chodzi o Żydów współczesnych, to wychodziłoby na to, że mają być oni dla chrześcijan doradcami w sprawach wiary. Taką rolę, w sensie symbolicznym, pełni starszy brat – jest kimś mądrzejszym, doświadczonym, potrafi pomóc w trudnych sprawach. Tylko jakiej rady w kwestiach wiary może od Żyda odrzucającego wiarę w to, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym może oczekiwać chrześcijanin? Zresztą określenie „starszy brat” w ogóle jest, na co zwracało już uwagę wielu, wyjątkowo dwuznaczne. W tradycji biblijnej to młodszy, a nie starszy brat jest kimś wyróżnionym, szczególnie ukochanym, kimś, na kim spoczywa Boży wybór. Abel, a nie Kain, Izaak, a nie Izmael, Jakub, a nie Ezaw – łaska i dziedzictwo przekazywane są młodszemu. Podobnie Dawid jest najmłodszym synem Jessego, zaś jego dziedzicem zostaje ostatecznie też młodszy syn, Salomon. Jeśli by zatem uznać, że wzorcem do którego odwołuje się papież jest Biblia, to ta każe docenić raczej mądrość młodszego, a nie starszego brata. Wszystko wskazuje na to, że te właśnie problemy skłoniły Benedykta XVI do poszukiwania innego sposobu dla wyrażenia relacji między Żydami a chrześcijanami i stąd pojawiły się słowa o tym, że Żydzi są „naszymi ojcami w wierze”. Tylko jacy Żydzi? W słynnej wymianie zdań między Żydami a Panem Jezusem, którą opisywał w ósmym rozdziale ewangelista Jan Galilejczyk mówi do swych żydowskich oponentów, którzy powołują się na to, że ich ojcem jest Abraham: «Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: "Jest naszym Bogiem", ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. (...)Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień - ujrzał [go] i ucieszył się».
W tym sensie ojcem chrześcijan jest tylko Bóg, którego objawił im Jezus. Samo pochodzenie od Abrahama nic nie znaczy, jeśli nie towarzyszy mu poznanie Boga. Jezus nie neguje, że jego oponenci są dziećmi Abrahama, stawia jednak znak równości między poznaniem Boga, a poznaniem Jego samego. Jak zatem „ojcami chrześcijan w wierze” mogą być po prostu Żydzi tylko dlatego, że są potomkami Abrahama? Samo pochodzenie cielesne nikogo jeszcze nauczycielem nie czyni. Jak ojcami wiary dla chrześcijan mają być Żydzi, jeśli ci współcześni (a przynajmniej ci, którzy wyznają judaizm) świadectwo Jezusa odrzucają? W wypowiedziach obu papieży tkwi podstawowa dwuznaczność, nie wskazują bowiem wyraźnie o jakich Żydów im chodzi – o starożytnych, czy o współczesnych. Tylko ci pierwsi mogliby być dla chrześcijan w sensie metaforycznym „starszymi braćmi” lub „ojcami”, jednak kontekst papieskich wypowiedzi wskazuje na tych drugich. To zaś prowadziłoby do sprzeczności i niedorzeczności. Jak wybrnąć z tego zapętlenia?
Zastanawiam się zatem, czy owe dwuznaczności, niejasności, niedookreślenia nie są aby celowe i czy prawdziwym powodem owego dość enigmatycznego języka nie jest poczucie winy. Współcześni papieże czują się winni za to, co Kościół ich zdaniem zrobił lub czego wobec Żydów nie zrobił i dlatego próbują zacierać istotne różnice dogmatyczne i religijne między chrześcijanami a wyznawcami judaizmu. Że tak się maja sprawy w istocie pokazuje też doskonale list biskupów. „Wobec Żydów, my chrześcijanie zostaliśmy obciążeni winą niechęci i dyskryminacji, uprzedzeń i obojętności, milczenia, a nawet udziału w ich cierpieniu. Dlatego (...) powtarzamy słowa skruchy. (...) Episkopat Polski w duchu Deklaracji – przede wszystkim samej Ewangelii – a także za przykładem św. Jana Pawła II, we wspólnotowym akcie pokuty prosił Boga o wybaczenie win, jakie współbracia w wierze zaciągnęli wobec braci Żydów, zwłaszcza podczas ostatniej wojny, czasu totalnej Zagłady.” Kolejny to, klasyczny wręcz przykład postawy, którą w swojej książce „Krew na naszych rękach?” nazwałem religią Holocaustu, a która polega na tym, że Kościół katolicki na dobre już przyjął na siebie rolę winnego, podsądnego. To on w imieniu przeszłych pokoleń przeprasza, bije się w piersi i błaga Żydów o przebaczenie.
Dlaczego? W jakim sensie „my chrześcijanie zostaliśmy wobec Żydów obciążeni winą”? Wszyscy chrześcijanie? Czy tylko niektórzy? Czy chodzi o to, że owi chrześcijanie dopuścili się przestępstwa łamiąc reguły własnej religii, czy też mieli „udział w cierpieniu Żydów” bo nauczono ich fałszywego chrześcijaństwa? Kto nam przypisał winę? Dlaczego żeśmy ją zaakceptowali? Do licha, o jakich „nas” tu chodzi! Czy winy niektórych chrześcijan obciążają wszystkich? Czyżby Kościół zaczął głosić odpowiedzialność zbiorową? Na czym niby polega wina? Jak można wrzucać do jednego worka „obojętność” i „niechęć”? Jak można prosić w imieniu tych co zmarli o wybaczenie rzekomych win, do których ci się wcale nie przyznawali, bo być może wcale ich nie popełnili? I wreszcie o jakie milczenie chodzi? Czy biskupi w ten sposób uznają za słuszny absurdalny przecież zarzut stawiany przez licznych zachodnich historyków, że episkopat Polski nie potrafił potępić Holocaustu w czasie II wojny światowej?
Pytania można by mnożyć. Może całe to przesłanie, pocieszam się, jest formą kurtuazji, współczesnej poprawnościowej retoryki, stałym elementem swoistej nowomowy. Może. A właściwie napisałbym: oby.