Jarosław Kaczyński kolejny raz oznajmił dziś, że Polska nie pogodzi się z drugą kadencją Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Co ma z tego niepogodzenia się wyniknąć w praktyce– nie wiadomo. Nikt takiego pytania Kaczyńskiemu dotąd nie zadał, a szkoda, bo w sprawie Tuska nie mamy poparcia żadnego z członków UE. Wszystkie stolice – całkiem słusznie – uznają sprzeciw wobec niego za odprysk wewnętrznego polskiego konfliktu i nie widzą powodu, żeby brać w nim udział. To dla nich zbędny koszt. A formalnie rzecz biorąc przewodniczącego Rady Europejskiej wybiera się kwalifikowaną większością głosów.
Realne wydają się obecnie trzy możliwości. Pierwsza – że na potrząsaniu szabelką na użytek twardego elektoratu się skończy i ostatecznie Polska nie doprowadzi do głosowania w RE, które musiałaby przegrać. Rząd poprzestanie na moralnym sprzeciwie i narracji, że wobec większości nic zrobić nie możemy. Druga – że głosowanie się odbędzie, Polska je oczywiście przegra, Tusk dostanie drugą kadencję, a my zyskamy opinię kraju niekoniecznie racjonalnie podchodzącego do własnych interesów lub po prostu podporządkowującego potrzebom wewnętrznym istotne mechanizmy unijne. W kategorii instrumentów miękkiej polityki oznacza to stratę. Trzecia – że polski rząd swoim sprzeciwem otworzy puszkę Pandory i uruchomi realny wyścig o stanowisko szefa RE, którego oczywiście żaden Polak w obecnych okolicznościach nie ma szans wygrać. Wtedy najpewniejszym zwycięzcą byłby kandydat socjalistów z zachodniej części UE (tak wynika z obecnego kształtu układanki stanowisk), a więc mielibyśmy w miejscu Tuska jakąś imitację Martina Schulza.
Pierwszy wariant jest stosunkowo najmniej szkodliwy, drugi – gorszy, a trzeci zdecydowanie najgorszy. Jednak nawet w pierwszym łamiemy jedną z żelaznych zasad prowadzenia realnej polityki.
Łatwo było oczywiście przewidzieć, jak na tyrady Kaczyńskiego zareagują ci zwolennicy partii rządzącej, którzy tkwią już całkowicie w postpolityce, czyli czysto emocjonalnym dyskursie, w którym nie ma miejsca na racjonalne argumenty i namysł. Myślenie w kategoriach rachunku zysków i strat w tym porządku w ogóle nie istnieje. Ważne jest jedynie, co jest „moralnie słuszne”, a co „moralnie niesłuszne”. Moralnie słuszne jest zatem pognębienie Tuska, obojętnie jakim kosztem i z jakim skutkiem. Niemoralne jest Tuska niegnębienie.
Jako żywo, staje mi przed oczami opowiadanie „Stanisław Rzewuski” z „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Oto najważniejsze osoby konfederacji barskiej rozważają na obozowisku, czy by nie ukatrupić słabo w Warszawie strzeżonego króla Stanisława Augusta. Wielkim zwolennikiem takiego rozwiązania jest porywczy i rozemocjonowany pan Cyriak Potocki, starosta żydaczewski. Oznajmia on: „Jak tego tchórza, tego niewieściucha się pozbędziem, z Polski zrobi się raj!”. Mitygowany przez Kazimierza Pułaskiego (zwanego u Rzewuskiego „Puławskim”), odzywa się zirytowany: „Co to mnie za król, co go ktoś tam narzucił! Pan starosta nadto na rozum bierzesz [podkr. moje], a jeżeli niełaska tak działać, jak my sobie życzym, to niech pan nas nie straszy, że od nas odstąpi”. Identyczna dysputa mogłaby dotyczyć walki z Tuskową kandydaturą.
Wracam do wspomnianych złamanych w sprawie wojenki z Tuskiem reguł.
Po pierwsze – nie rozpoczyna się wojny, której nie można wygrać. Tej wygrać nie mamy szans. W realnej polityce nie ma moralnych zwycięstw. Można ewentualnie uznać, że wspomniany pierwszy wariant byłby szczęśliwie względnie ograniczoną formą wojny, ale jednak wojny całkiem zbędnej, bo z góry przegranej.
Po drugie – nie trwoni się zasobów na działania nie przynoszące realnych korzyści. W tym wypadku o żadnych realnych korzyściach nie ma mowy, a zasoby (czas, dyplomacja, pewien niewymierny potencjał sprawczy państwa polskiego) są w tę sprawę zaangażowane.
Po trzecie – w realnej polityce pojęcie korzyści niekoniecznie oznacza zysk. Czasami oznacza pozostawienie nawet mało korzystnego status quo, jeśli uznajemy, że jego zachwianie może być tylko gorsze (tak jest w tym przypadku) albo nawet względnie niewielką stratę. Jeśli zatem ktoś pyta mnie: jaką korzyść będziemy mieli z pozostania Tuska na stanowisku? – odpowiadam: taką, że na jego miejsce nie przyjdzie Martin Schulz bis. Mało? Cóż, w realnej polityce wygrana to czasami najmniejsza możliwa strata.
Po czwarte – nie podejmuje się żadnych zbędnych działań, bo każde z nich może nieść za sobą jakieś zobowiązanie wobec tego czy innego partnera. Zbędne działanie nie przynosi korzyści temu, kto je podejmuje, ale zobowiązania trzeba regulować.
Podsumowując – wojna z drugą kadencją Tuska (którego oceniam fatalnie i nie powinien co do tego mieć wątpliwości nikt, kto zna moją publicystykę) nie mieści się w zakresie polityki realnej, a jedynie w zakresie polityki godnościowej, emocjonalnej. Można to posunięcie zracjonalizować wyłącznie w optyce krajowej, ale to zdecydowanie zbyt słabe uzasadnienie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.