Na marginesie wydarzeń ważniejszych, rozpoczęła się ostra walka w kisielu pomiędzy dwojgiem celebrytów. Po jednej stronie występuje wyklęty przez profesora Rzeplińskiego były dyrektor biura Trybunału Konstytucyjnego, doktor habilitowany Kamil Zaradkiewicz; po drugiej bezkompromisowa diwa Prawa i Sprawiedliwości profesor Krystyna Pawłowicz.
Pan Zaradkiewicz stał się w niektórych sprzyjających władzy mediach celebrytą, gdy wypowiedział lojalność prof. Rzeplińskiemu u zarania wojny o TK. Warto tu podkreślić słowo „wypowiedział”, bo wcześniej ta lojalność istniała, o czym nieubłaganie przypomina prof. Pawłowicz, a złośliwi twierdzą, że dr Zaradkiewicz ma po prostu bardzo czułe zmysły i doskonale wie, z której strony wiatr powiewa. I dlatego, w nadziei na przyszłe zyski, w odpowiednim momencie przestawił swój żagielek. Zysków, niestety, brak. Tak czy owak, gdy trzeba było dowalić Rzeplińskiemu, brylował do niedawna dr Zaradkiewicz w przychylnych PiS-owi mediach.
Z kolei prof. Pawłowicz już jakiś czas temu zarzucała dr. Zaradkiewiczowi dwulicowość i koniunkturalizm. Atakowany nie pozostawał jej dłużny, ale zdaje się, że wojna weszła ostatnio w nową fazę. Oto bowiem z tekstu prof. Pawłowicz, opublikowanego na portalu wPolityce.pl, możemy się dowiedzieć, że do wanny z kisielem wleźli także rodzice pana Zaradkiewicza i zaatakowali prof. Pawłowicz. „[…] pani Joanna Zaradkiewicz, poza wcześniejszymi jej i jej męża atakami na mnie, opublikowała wczoraj na Twitterze kłamliwy i obraźliwy dla mnie twitt [pisownia oryginalna] pomawiający mnie o »wierne służenie komunie« i »utrzymywanie ścisłych przyjaźni z osobami pezetpeerowskiej nomenklatury«” – skarży się prof. Pawłowicz. I zapowiada skierowanie sprawy do sądu.
Najbardziej żal mi w tym wszystkim pelikanów (czyli najwierniejszych wyborców PiS), którym dotąd nikt nie wyjaśnił, czyją stronę należy w tym konflikcie trzymać. Ja w każdym razie robię sobie popcorn.
***
„Rozkopiemy całe centrum miasta!”.
P.T. czytelnicy już pewnie drżą, zastanawiając się, o które miasto chodzi. No dobrze, nie będę Państwa trzymał w niepewności: to plany ekipy Hani. Ale nie warszawskiej, tylko tej łódzkiej, z mojego rodzinnego miasta. Pani Zdanowska dopiero co zafundowała łodzianom ponad dwa lata wielkiego, paraliżującego wykopu (zwanego „dziurą Zdanowskiej”) na linii wschód-zachód, żeby umieścić tam część Alei Mickiewicza i Alei Piłsudskiego, dzięki czemu ruch na tej trasie przyspieszył o kilka sekund. Ale to najwyraźniej za mało. Hania łódzka nieustannie rywalizuje z Hanią warszawską o to, która bardziej sparaliżuje miasto. Ambicje są ogromne, współzawodnictwo zażarte. Trzeba przyznać, że Hania łódzka dostała na ten cel wielkie środki: będzie mogła paraliżować miasto za miliard – połowa z budżetu, a połowa z funduszy unijnych. Choć nie, wróć – budżet miasta tego oczywiście nie udźwignie, trzeba będzie Łódź zadłużyć. A jak się już tego zadłużenia nie da spłacać, to pani Zdanowska dawno nie będzie prezydentem, więc to nie jej problem.
Czemu ma to wszystko służyć? „Rewitalizacji miasta”. Na czym ma polegać owa „rewitalizacja”? Tego chyba wyjaśniać nie muszę, bo obie Hanie obsesje mają identyczne: wąskie ulice, szerokie chodniki, zero miejsc parkingowych, skwerki, rowerki, duperelki.
***
Najnowszy numer pisma „Strzał” podaje bardzo interesujące informacje o tym, ile broni i do jakiego celu (w Polsce pozwolenia na broń są „do celu”, a nie na typ broni, co jest oczywiście kompletnym absurdem) jest dzisiaj w naszym kraju. Analizie poddano statystykę za 2016 rok.
Po pierwsze – nasycenie bronią jest w Polsce nadal żenująco niskie. Jedno z najniższych w Europie. Jak pisze Jarosław Lewandowski, redaktor naczelny „Strzału”, po odjęciu ze statystyk domniemanej (bo nieujętej w nich wprost) liczby pozwoleń na broń gazową, których jest już bardzo niewiele, dostajemy około 400 tys. sztuk broni (uwaga: sztuk broni, nie pozwoleń! – wiele osób mających pozwolenia, posiada więcej niż jeden egzemplarz broni palnej), czyli niewiele ponad 1 sztukę na 100 mieszkańców. Samych pozwoleń jest 175 tys., co znaczy, że na 1000 obywateli statystycznie broń posiada czterech.
W teorii, bo w praktyce, ze względu na to, że pozwolenia są „do celu”, osób posiadających broń jest jeszcze mniej, jako że jakiś ich odsetek ma po kilka pozwoleń do różnych celów – np. do ochrony osobistej, myśliwskie i sportowe jednocześnie. Statystyka policyjna odnotowuje to jako trzy oddzielne pozwolenia, mimo że należą do jednej osoby. Ile jest takich przypadków – nie wiemy, bo nie istnieje w naszym kraju scentralizowana i zinformatyzowana baza danych o posiadaczach broni. Kartoteki są prowadzone jak za króla Ćwieczka.
Po drugie – po raz pierwszy od paru lat liczba pozwoleń wydanych w roku 2016 wyraźnie przeważa nad liczbą pozwoleń cofniętych (prawie 14 tys. w stosunku do 7,5 tys.).
Po trzecie – i to jest chyba najciekawsza wiadomość – liczba pozwoleń do celów sportowych, wydanych w 2016 r., (4835) dogania liczbę pozwoleń do celów łowieckich (5007). Oczywiście ogółem wciąż o wiele więcej jest pozwoleń do celów łowieckich (122 tys.) niż sportowych (niespełna 21 tys.). Jednak strzelectwo sportowe, które jest najbardziej dostępnym dla przeciętnego człowieka sposobem obcowania z bronią, zyskuje wyraźnie na popularności. Wbrew jojczeniu hoplofobów.
***
Grupa organizacji dziennikarskich wystąpiła do prezydenta Andrzeja Dudy o podjęcie inicjatywy ustawodawczej, mającej na celu wykreślenie z kodeksu karnego nieszczęsnego artykułu 212. Artykułu, który – przypomnę – za niewielką sumę 300 zł (opłata wymagana przy składaniu prywatnego aktu oskarżenia) umożliwia pociągnięcie do odpowiedzialności karnej za pomówienie. Podkreślam: karnej. Skazanie w procesie karnym niesie bowiem z sobą skutki bardzo poważne.
O tym, że art. 212 służy – zwłaszcza poza wielkimi miastami – nakładaniu na media cenzury, zastraszaniu ludzi, w tym dziennikarzy obywatelskich czy blogerów, krępowaniu wolności słowa, jednym słowem – jest zwykłą prawną hucpą, wiadomo od dawna. Jarosław Gowin jeszcze jako minister sprawiedliwości w rządzie PO organizował kilkakrotnie spotkania z przedstawicielami najważniejszych mediów, na których zastanawiano się, co z 212 począć. Złym duchem tych narad okazał się wiceminister Michał Królikowski, który zaczął przekonywać, że artykuł 212 jest niezbędny, aby ludzie biedni mogli chronić swoje dobre imię. Ciekaw jestem, ilu takich z 212 skorzystało w ciągu ostatniej dekady. W końcu, tak czy owak, Gowin ministrem sprawiedliwości być przestał i sprawa całkowicie upadła.
PiS oczywiście artykułem 212 nie zamierzał się zajmować. Wiadomo – to, co było złe za PO, pod rządami partii jedynie słusznej jest potrzebne, dobre i chwalebne.
Pod apelem do prezydenta podpisali się ludzie naprawdę ze wszystkich stron: Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, Stowarzyszenie Dziennikarzy RP, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Izba Wydawców Prasy, Stowarzyszenie Gazet Lokalnych, Stowarzyszenie Prasy Lokalnej, Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP oraz Stowarzyszenie Wolnego Słowa. Robi wrażenie. I właśnie dlatego jestem więcej niż pewien, że apel pozostanie bez echa.
***
Mateusz Morawiecki oznajmił, iż jest pewien, że PiS będzie rządził przynajmniej 12 lat. Brzmi to trochę jak wywody Adama Michnika o warunkach, pod jakimi Bronisław Komorowski mógłby nie wygrać w wyborach prezydenckich 2015 roku, ale może pan wicepremier ma silne podstawy, aby tak twierdzić. Chętnie bym go o to spytał – a także o wiele innych kwestii – ale jest pewna trudność: otóż Ministerstwo Rozwoju – najważniejszy resort w rządzie PiS i główna domena Mateusza Morawieckiego – od paru tygodni nie ma rzecznika prasowego. To całkiem niezły patent na uniknięcie niewygodnych, złośliwych i nieprzyjemnych pytań dziennikarzy, o prośbach o wywiad nie wspominając. Nie ma rzecznika? To pisz pan na Berdyczów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.