Nawiązaniem do Bacha wśród ludzi, a nie na koturnach, jest projekt „Urodziny Bacha w metrze”, zapoczątkowany w 2011 roku w nowojorskiej kolejce podziemnej przez wiolonczelistę Dale’a Hendersona. Wtedy zagrało trzech wiolonczelistów. Od tego czasu impreza nabrała rozmachu i globalnego wymiaru. W zeszłym roku odbyła się w 25 krajach, od USA, poprzez Rosję, Japonię, Indie, Austrię czy Węgry aż po Tajwan czy Singapur.
W Polsce, w Warszawie, urodziny Bacha będą obchodzone w ten sposób po raz pierwszy za sprawą młodych, rzutkich, ambitnych muzyków z flecistką Antoniną Styczeń i sopranistką Aleksandrą Klimczak na czele. Z tym że muzyki w metrze nie uświadczymy, ponieważ warszawscy urzędnicy stwierdzili, że granie Bacha na peronach metra mogłoby zagrozić bezpieczeństwu podróżnych. Wszak Aria na strunie G z III Suity orkiestrowej, któraś z partit na skrzypce solo albo aria z kantaty „Jauchzet Gott in allen Landen” mogłyby zagłuszyć ważki komunikat. I jeśli się Państwo teraz zastanawiają, czy żartuję, to niestety nie – dyrekcja warszawskiego metra naprawdę okazała się zbiorem twardogłowych prowincjuszy z drewnianymi uszami w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Na szczęście muzycy się nie zniechęcili i Bach przywita nas w sobotę i niedzielę w innych miejscach. Szczegóły na Facebooku na stronie wydarzenia, czyli tutaj.
Są jednak tacy, którym decyzja urzędasów z metra pasuje. Na Twitterze objawił się dziennikarz „Superwizjera” TVN, niejaki Szymon Jadczak. Przeczytawszy o „Urodzinach Bacha w metrze”, napisał: „Serio, jak wracam z pracy zmęczony muszę jeszcze słuchać Bacha?”. I dodał: „Już Chopin w pociągach mnie wkurza. Nie potrzebuję być na siłę osłuchiwany z klasyką” [pisownia oryginalna]. Pana Jadczaka spieszę uspokoić: Bach nie jest obowiązkowy, zatem może Pan spokojnie, na wszelki wypadek za pomocą słuchawek, pozostać na etapie Zenka Martyniuka.
***
Parlament Europejski przegłosował tak zwaną dyrektywę Bieńkowskiej, która nałoży na właścicieli broni w UE pewne ograniczenia – oczywiście tylko tych legalnych, bo wszelkie regulacje uderzają zawsze tylko w nich. Ograniczenia będą na szczęście mniejsze niż planowano w pierwotnej postaci przepisów, ale będą.
Pani Bieńkowska, jak wiadomo, nie odróżnia broni automatycznej od samopowtarzalnej, nie umie przedstawić nawet cienia dowodu, że dyrektywa będzie mieć jakikolwiek wpływ na rozmiary terroryzmu w Europie (na który podobno ma być reakcją), a pistoletu nigdy nie miała w ręku. Ale to jej ani trochę nie przeszkadza w ograniczaniu naszej wolności.
Warto natomiast zapamiętać, kto był przeciw, a kto za spośród Polaków. Przeciw dyrektywie – cała delegacja PiS, Partia Wolność, Kongres Nowej Prawicy oraz, co ciekawe, SLD (prócz jednej osoby) oraz samotny rodzynek z PO Adam Szejnfeld.
Za – cała Platforma i Peezel plus Bogusław Liberadzki z SLD. W tym gronie szczególnie zwróćmy uwagę na Michała Boniego. On broni przeciwko bandytom i terrorystom nie potrzebuje. W razie zagrożenia podejmie głodówkę rotacyjną lub zasłoni się bardzo ostrą rezolucją.
***
Zaskakujące zmiany nastrojów w stosunku do Węgier nastąpiły po tym, jak Viktor Orbán poparł kandydaturę Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Oto w dniu narodowego święta Węgier, 15 marca, specjalne życzenia dla bratniego narodu złożyło na Twitterze troje posłów PO: Agnieszka „Ołtarz Blokuje Mi Ścieżkę Rowerową” Pomaska, Sławomir Nitras i Rafał Trzaskowski. Taki wybuch serdeczności wobec węgierskich braci nastąpił ze strony młodych platformersów po raz pierwszy.
Z kolei po drugiej stronie nastroje wręcz przeciwne. Na facebookowym profilu węgierskiego premiera zaroiło się od obelg ze strony elektoratu PiS, dla którego Orbán do niedawna był idolem. I to wszystko tuż przed tradycyjnym wyjazdem Klubów „Gazety Polskiej” do Budapesztu.
Odnotować wypada więc nadzwyczaj rozsądne stanowisko Tomasza Sakiewicza, redaktora naczelnego „Gazety Polskiej”, pod którym bez wahania się podpisuję: „[…] w polityce nie wolno się obrażać. To, że Orban nas nie poparł, to jest nasz błąd. Tak samo jak naszym błędem jest to, że nie poparła nas dyplomacja brytyjska. Bo widać mieliśmy za słabe argumenty i za słabą sieć powiązań. Reakcja obrażania się jest sprzeczna z polskim interesem narodowym. Musimy mieć sojuszników, musimy ich szukać i na Węgrzech, i w Wielkiej Brytanii, i wśród Bałtów, i na Ukrainie, i w Stanach Zjednoczonych. Wszędzie tam, gdzie możemy mieć jakieś wspólne interesy. Jeżeli się będziemy zachowywać inaczej, to będzie objaw naszej obywatelskiej niedojrzałości. […] Rozumiem emocje tych, którzy czują się urażeni. Orban reprezentuje interesy węgierskie, my reprezentujemy interesy polskie”.
***
Polska policja nadal używa kilkuset radarów Iskra 1. Radary te mają to do siebie, że nie są w stanie odnotować, który dokładnie pojazd został namierzony, wobec czego, jeśli kierowca jechał w grupie aut i został zatrzymany na podstawie pomiaru dokonanego Iskrą, ma ogromne szanse obronić się przed sądem. Chyba że nagabywany policjant sam odpuści, co bardzo często się zdarza. Komenda Główna świetnie wie, że używanie Iskier balansuje na granicy prawa, ale zamiast wydać polecenie odłożenia trefnego sprzętu na półki, nie robi nic.
No, prawie nic. Oto bowiem KGP po pięciu miesiącach odpowiedziała na pismo w tej sprawie, skierowane do niej przez szefa wielkopolskiego NSZZ Policjantów. W piśmie czytamy: „przy dokonywaniu pomiaru prędkości najszybciej jadącego pojazdu na tle grupy, osoba dokonująca pomiaru musi mieć bezwzględną pewność trafnej oceny wizualnej wyróżniającego się wyższą szybkością pojazdu”. Innymi słowy – jedynym dowodem miarodajności pomiaru jest „trafna ocena wizualna”.
Wszystkim zatrzymanym przez patrole z Iskrą 1 zalecam iść w zaparte, a gdy trzeba – do sądu. Obywatel – nawet kierowca – nie jest dojną krową, którą można pod byle pretekstem łupić.
***
A skoro już o łupieniu mowa – Ministerstwo Rozwoju po cichutku, po kryjomu projektuje zmianę stanu prawnego tak, aby największe polskie miasta mogły podnieść opłaty za parkowanie w centrach o 200 procent! Dziś granica jest ustawowo umieszczona na poziomie 3 złotych za godzinę. Gdyby projekt przeszedł w postaci, w jakiej dziś jest poddawany konsultacjom – i, rzecz jasna, witany z entuzjazmem przez tych samorządowców, którzy nienawidzą kierowców i samochodów – limit podniósłby się do 9 złotych. To zmiana, na którą nie odważyła się Platforma. Ale PiS, podobnie jak partia Tuska, nie ma oporów przed sięganiem do naszych kieszeni. Ba, wydaje się w tym jeszcze bardziej pomysłowy i śmielszy.
No, ale przecież już za parę lat, zgodnie z zapowiedziami Mateusza Morawieckiego, po naszych drogach będą bezszelestnie przemykały setki tysięcy samochodów elektrycznych, które zapewne z opłat za parkowanie będą zwolnione, więc nie ma się czym przejmować.
***
PiS to, jak wiadomo, partia socjalistyczna. Wzorce do niektórych swoich działań wydaje się czerpać z głębokiego Peerelu, tak gdzieś z okolic towarzysza Wiesława, gdy urzędowo można było ustalić cenę sznurka do snopowiązałek, papieru toaletowego i lokomotywy. Resort kultury wpadł zatem na pomysł, że aby ratować małe księgarnie, ustali się jednolitą cenę książki przez rok od jej wydania, tak żeby duże sieci nie mogły robić promocji i zachęcać czytelników do kupowania właśnie u nich.
Jak przytomnie zaczęli zauważać właściciele małych księgarń – które przecież także urządzały promocje – pomysł będzie przeciwskuteczny, bo duże sieci do książki nowo wydanej dodadzą za śmieszne pieniądze lub za złotówkę książkę wydaną rok i dzień wcześniej i tak do reszty zabiją małych sprzedawców. W dodatku przepis obejmie również podręczniki szkolne, co nadszarpnie budżety rodziców. Ale socjaliści się, jak wiadomo, takimi drobiazgami nie przejmują.
Jedno mnie tylko niepokoi: skoro można odgórnie ustalić stałą cenę książki, żeby ukarać książkowych „spekulantów”, to dlaczego w następnym kroku nie ustalić jednolitych cen pomidorów, pietruszki, kartofli i jabłek? Spekulantom socjalizm mówi stanowcze nie!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.