Pointą i morałem bajeczki jest pytanie: czy ludożerstwo wojnę przegrało, czy wygrało?
Można tę opowieść odnosić do różnych sytuacji życiowych, ja ją kiedyś odniosłem do dylematu tzw. prawicowych dziennikarzy. Czy trzeba przejmować metody przeciwnika, by go pokonać - i czy warto go w takim razie pokonywać? Część kolegów, między innymi także z grona, w którym stworzyliśmy przed laty tygodnik „Uważam Rze”, uznała, że – jak to podaje nieustannie hardkorowa pisowska narracja – to, co się dzieje w Polsce to wojna (na tamtym etapie – powstanie), a wojna to wojna. Na wojnie, jak to ujął przewodniczący Czarnecki, nie zakłada się klubów dyskusyjnych – można też dodać, że na wojnie nie zastanawia się nad rozkazami dowódców ani nie podaje w wątpliwość sensu wykonywanych operacji, strzela się do każdego, kto nie nosi tego samego munduru, a i tych w swoim mundurze rozstrzeliwuje się za defetyzm, odmowę wykonania rozkazu etc.
Ten sposób myślenia, najgłębiej mi obcy, uważam za ogromnie szkodliwy i prowadzący do kopiowania prędzej czy później wszystkich draństw, które budziły nasz gniew u lewicowo-liberalnego, Magdalenka jego mać, establishmentu III RP, czy raczej trzymającej w garści i dojącej Polskę przez ćwierć wieku sitwy. W pogoni za propagandową skutecznością niektórzy entuzjaści PiS stali się Michnikowymi lustrzańcami (pamiętam, że dokładnie tego określenia użyłem) i nie było się trudno domyślić, że raz wszedłszy w tę myślową koleinę przejęcia przez PiS władzy nie uznają za powód, by powiedzieć: wojna się skończyła, wróćmy do normalności, bądźmy normalnymi dziennikarzami, stosującymi równą miarę i wobec tych, którzy głoszą bliskie nam wartości, i wobec tych, którzy je odrzucają. Wojnę bowiem, jak dawno już zauważono, łatwo zacząć, ale skończyć bardzo trudno. I oczywiście, podwójne wyborcze zwycięstwo PiS w roku 2015 nic nie zmieniło, ot, armia wydawałoby się, że już skończona i dorzynana, wypchnęła drugą z kilku strategicznych punktów i obróciła zdobyte działa w przeciwną stronę. Szczególnie dotyczy to państwowych – w mowie propagandowej „publicznych” – mediów.
Kto ciekaw, niech poczyta moje stare teksty. Kto nie ciekaw, też niech poczyta, bo do czytania mądrych rzeczy warto się czasem zmusić.
Dlatego z dziwnym uczuciem przeczytałem artykuł lewicowego publicysty Rafała Wosia, który nagle odkrył w „Dzienniku” („der Dzienniku”, jak w czasach, gdy linia frontu przebiegała inaczej, mówili demaskatorsko dzisiejsi obrońcy niemieckiego kapitału przed pisowską „repolonizacją”) że dzisiaj to „prawicowi” komentatorzy tworzą salon. Do tego wniosku doszedł oglądając w TVP Info „Salon Dziennikarski” – program ostatnimi czasy przeniesiony do państwowego medium z internetu, przygotowywany przez środowisko tygodnika „W Sieci”. Redaktora Wosia rozbawił „pluralizm” programu, w którym „spierało się” ze sobą trzech publicystów tego tygodnika. Jak przystało na publicystę lewicowego, przeniósł przy tym swoje uwagi o publicystach w sieci na całe niemiłe sobie środowisko dziennikarzy „prawicowych”. Nie wiem, czy równie go śmieszy na przykład pluralizm poranków w Tok FM, ale załóżmy że tak.
Cóż, mnie też irytuje, że polska debata publiczna została zamieniona w dwa coraz mniej się zazębiające monologi mediów „tożsamościowych”, między którymi trzeba się przełączać, aby z grubsza wyrobić sobie samemu jakiś pogląd o biegu spraw. Nie pociesza mnie, że nie jesteśmy tu wyjątkiem – nie inaczej jest w samej Ameryce; a przecież to i tak lepiej, niż w zachodniej Europie, gdzie wszystkie główne media są zblatowane z establishmentem i wtłaczają w oporne głowy jedynie słuszny przekaz, jak u nas było to jeszcze niedawno.
Nie wynika to tylko z decyzji politycznych. Bardzo ciśnie na model dwóch monologów publiczność, która dała się otumanić wojenną retoryką, i chce oglądać tylko swoich, bo „tamci” ją wkurzają już samym pojawieniem się – po każdym swoim „saloniku” w TV Republika muszę wyciszać i blokować kolejną porcję propisowskich troglodytów, ubliżających mi za zapraszanie Andrzeja Stankiewicza czy nawet Łukasza Warzechy (myślę zresztą z właściwym sobie optymizmem, że tak naprawdę jest ich niewielu, tylko stale zakładają nowe konta). I bardzo chętnie przyjmują wojenny podział jako zasadę działania sami pracownicy mediów. Zaproszenie kogoś z lemingradu na „wrogi teren” jest praktycznie niemożliwe – a jeśli przyjdzie, to żeby, jak jeden pajac z „Wyborczej”, wygłosić oświadczenie, że nie będzie tu przychodził i wyjść. Ostatnio udało mi się w programie pospierać się z Bartoszem Węglarczykiem, myślę, że była to rozmowa bardzo ciekawa – ale naprawdę, wypadek odosobniony. A, jeszcze Jacek Żakowski, cokolwiek sądzę o różnych jego wypowiedziach, kilkakrotnie nie odmówił publicznej konfrontacji poglądów.
Tu niesforna pamięć podpowiada mi, że swego czasu próbowałem też zaprosić do programu redaktora Wosia, i jak mi zrelacjonowała asystentka, zachował się wobec niej dość niegrzecznie, dając wyraźnie do zrozumienia, że propozycja pojawienia się w takim programie go obraża. Nie bardzo więc rozumiem, czemu akurat on występuje teraz z taką akurat tyradą. Może liczy na to, że po PiS dojdzie do władzy jakaś lewica i już daje usprawiedliwienie dla sytuacji, w której na przyszłość mieliby w państwowych mediach występować tylko ludzie z jego towarzystwa, podzielający jego poglądy?
Oczywiście, nie ma też obawy, by media lemingowskie umożliwiły wypowiedzenie się na żywo na przykład mnie czy komuś tego rodzaju. Programy, gdzie czasem wpuści się jakiegoś wroga, oczywiście zawsze w proporcji jeden na trzech propagandystów „opozycji totalnej” plus czwarty prowadzący, trafiają się w TVN 24 czy podobnych mediach coraz rzadziej, bo zwykle nawet we czwórkę nie mogą dać rady i ichnia publiczność ma potem pretensje o doznany dysonans poznawczy.
Gdybym został szefem jakiegoś państwowego medium, na pewno bym je zdemilitaryzował i nakazał eksperyment normalności – nie będziemy robić antytefałenu, antyagory i antyszpringiera, tylko zaryzykujemy i postaramy się zasłużyć na miano medium rzetelnego i bezstronnego. Najwyżej nikt nas nie będzie oglądał/słuchał i z obu stron zbierzemy hejt, żebyśmy się zdecydowali, bo nie siedzi się okrakiem na barykadzie. Dlatego ani nikt mi nigdy takiej propozycji nie składał, ani ja się o nią nigdy nie ubiegałem. Nie ukrywam, że PiS traktując państwowe anteny tak właśnie, jak to opisałem metaforą o zdobytym szańcu, zmarnował szansę. I wciąż wierzę, że jednak przyjdzie kiedyś w Polsce władza, która spróbuje znaleźć w Polakach to wspólne minimum, które ich łączy, i rozpocznie od niego odbudowę zrujnowanego wojna domową państwa – której to pracy budowa mediów publicznych w miejsce państwowych będzie istotną częścią.
Inna sprawa, że raczej nie wiążę tej nadziei z ośrodkami głoszącymi idee, które wspiera swym piórem redaktor Woś. Ale w sumie nieważne, kto pisze, ale co – podtrzymywanie marzenia o normalnej, cywilnej, że tak powiem, debacie publicznej, w warunkach moralnego terroru wojujących na śmierć i życie stron jest zawsze warte zauważenia, stąd powyższy felietonik.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.