Podczas uroczystości upamiętniających Konstytucję 3 maja prezydent Andrzej Duda powiedział, że należy rozpocząć debatę nad zmianami obecnej ustawy zasadniczej. Stwierdził też, że w 2018 r. zostanie przeprowadzone w Polsce referendum, w którym obywatele będą mogli się wypowiedzieć na temat obowiązującej konstytucji. „Chcę, aby w sprawie konstytucji odbyło się w naszym kraju w przyszłym roku, roku 100-lecia niepodległości, referendum” – mówił na pl. Zamkowym prezydent. Andrzej Duda dodał jeszcze, że ma nadzieję na ponadpartyjne porozumienie w tej sprawie.
Cóż, przysłowie mówi, że nadzieja umiera ostatnia, ale w tej sprawie już pierwsze komentarze przedstawicieli opozycji – mniej, bardziej i najbardziej antypisowskiej – złudzeń ani nadziei nie zostawiają. Jedni sądzą, że prezydent chce ukryć fakt, iż sam wcześniej prawo łamał, inni widzą w jego propozycji kolejną makiaweliczną sztuczkę władzy, dążenie do zalegalizowania rzekomo panującego w Polsce ustroju autorytarnego lub – a jakże można byłoby inaczej! – próbę wprowadzenia państwa wyznaniowego. Zabawne jest skądinąd przeglądanie różnych komentarzy: o ile nic nie mówią one o rzeczywistych zamierzeniach prezydenta, o tyle są doskonałym wręcz spisem wszystkich możliwych obaw, frustracji i resentymentów lewicowych liberałów. Uderz w stół, a nożyce się odezwą.
Potrzeba zmiany konstytucji powinna być przecież rzeczą oczywistą. Jeśli żyjemy w państwie, w którym znacząca część opinii publicznej uważa, że władza nieustannie łamie przepisy ustawy zasadniczej, a równie znacząca, może nawet większa część tak nie uważa, to znaczy, że przepisy są niejasne, a system nieskuteczny. Co więcej, zwolennicy tezy o tym, że rządzący łamią prawo i konstytucję, nie są w stanie wskazać ani jednego przykładu ukarania owych rządzących, ani jednego przykładu sankcji za rzekomo złamane prawo. Co najwyżej odgrażają się, że w przyszłości, kiedy przejmą władzę sami, wymierzą sprawiedliwość. Można zatem ze spokojem przyjąć, że opowieści o łamaniu prawa i demokracji są wyłącznie zręcznym narzędziem mobilizacji zwolenników, w żadnym razie nie opisują prawdziwego stanu rzeczy. Ten zaś jest choćby taki, że wybierany w wyborach powszechnych prezydent nie ma żadnych realnych kompetencji do realizacji przyrzeczeń, jakie złożył w trakcie kampanii. Polska ustawa zasadnicza przypomina nieco system pułapek, blokad, dźwigni, sznurów uniemożliwiających działanie. Argumentów za zmianą konstytucji można by wymieniać wiele i tu prezydentowi należy przyznać rację.
Podobnie wydaje się, że dobrym jego pomysłem jest wskazanie daty – 100-lecie odzyskania niepodległości to właściwy czas, żeby Polacy przyjęli nową ustawę zasadniczą. Taką, w której zamiast rozmazanego i niejasnego systemu wartości znajdzie się choćby wyraźne odniesienie do Boga i jasny podział władz. Tyle tylko – i to jest największa wada słów Andrzeja Dudy – że nie przedstawił on żadnego konkretnego projektu zmian. Stwierdzenie, że obywatele sami mają zabrać głos, jest tyleż słuszne, co mało pomocne. Owa mgławicowość i niejasność raczej wskazują na pomysł ad hoc, nie do końca przemyślany, raczej zagranie PR-owskie niż poważną chęć zmian ustrojowych. Jeśliby tak było, jeśli faktycznie głównym motywem głowy państwa byłoby wywołanie dyskusji o potrzebie dyskusji, to byłaby to wielka szkoda.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.