Podejmowanie tematu imigracji ukraińskiej w Polsce w dobie kryzysu uchodźczego zdaje się obrazoburcze i wywołuje gwałtowne, nieznoszące sprzeciwu reakcje. Samozwańczy cenzorzy debaty publicznej uznają dyskusję o tej kwestii za agresję werbalną na matki i dzieci uciekające do Polski przed rosyjskimi bombami i kulami, podczas gdy ich mężowie i ojcowie bronią Ukrainy przed najeźdźcą, stąd temat stał się społecznym tabu, przynajmniej do czasu zakończenia wojny, być może nawet z perspektywą ad calendas graecas. Drugim powodem, dla którego wątek ten spotyka się rzeczywiście z ostrą krytyką, jest to, że stawia on niewygodne pytania wobec polityki rządu, nastawionej głównie na doraźność, w polityce zaś lepiej jest zdusić dyskusję w zarodku, jeśli to możliwe, niż dawać adwersarzom argumenty w wojnie podjazdowej mającej kruszyć poparcie sondażowe dla obozu władzy. Nie bez powodu premier Mateusz Morawiecki zapewniał z Davos, że Polska wręcz zarabia na obecności uchodźców, a w ogóle to poruszanie tej kwestii jest jątrzeniem właściwym dla skrajnej prawicy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.