Potomkowie Kresowiaków, a także prawicowi politycy i liderzy opinii, od dawna wspierający ich w walce o pamięć dla ofiar ukraińskich zbrodni na Wołyniu, nie są usatysfakcjonowani postawą polskich i ukraińskich władz podczas rocznicowych obchodów zbrodni. Jednak wytykając przemilczenia i kunktatorstwo, zdają się nie zauważać jednego: że mimo skrajnie niezręcznej sytuacji i pomimo usilnej pracy rosyjskiej propagandy oraz agentury, traktujących Wołyń (ze swego punktu widzenia słusznie) jako idealny temat do skłócania naszych wrogich kremlowskiemu imperializmowi krajów, i tak powiedziano oraz zrobiono podczas tej rocznicy więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Jak bardzo trudne jest mówienie o Wołyniu, przekonałem się przed laty sam, po publikacji w „Rzeczpospolitej” obszernego artykułu „Myśmy wszystko zapomnieli”. Był to bodaj pierwszy w głównym nurcie mediów taki tekst publicystyczny, atakujący ostro władze Rzeczypospolitej za politykę chowania głowy w piasek. Pisałem tam wprost – i na tamte czasy (2008) było to prawdą – że Wołyń stał się w III RP takim samym tabu, jakim w PRL był Katyń. Reakcje też były gorące – stałem się dla ówczesnych władz, a także dla nie mniej skrytykowanych tam braci Kaczyńskich, omalże agentem wpływu Putina. Z kolei Kresowiacy nie mogli uwierzyć, że nie mam z Wołyniem żadnych rodzinnych związków – wieloletnie doświadczenie nauczyło ich bowiem, że zarówno w kraju, jak i na emigracji o pamięć tej zbrodni dobijają się tylko rodziny ofiar.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.