Reżyser
Jarosław Kaczyński tuż po tym, gdy jako dziecko zagrał w „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, został zapytany przez ówczesną prasę „czy chce zostać aktorem”. Wypalił wprost: "Aktorem nigdy. Ewentualnie reżyserem".
Trzymał się tej zasady, gdy zajął się polskimi sprawami: w Solidarności, gdy był współtwórcą rządu Mazowieckiego (tak, tak, ale to był rząd którego Okrągły Stół nie przewidywał, dopiero później stał się niewolnikiem Magdalenki), czy pierwszego pochodzącego w pełni z wolnego wyboru Polaków gabinetu Jana Olszewskiego. Potem były dwa skrajnie różne przypadki: Marcinkiewicza i Szydło.
Sam Kaczyński nigdy nie walczył o „stołek” dla siebie, apanaże. Nawet swoje premierostwo dosłownie wymusił na nim śp. Lech Kaczyński, który nie mógł znieść staczania się premiera Kazimierza Marcinkiewicza (co zresztą udowadnia, jakim fałszem jest propaganda, że „Jarosław sterował prezydentem jak pacynką”). Tymczasem „Jarosław z Warszawy” od apanaży (sam raczej jest abnegatem, zwłaszcza jeśli chodzi o modę) zawżdy wolał „sprawstwo kierownicze” – bycie architektem, konstruktorem, selekcjonerem.
Zwróćmy uwagę – dziś PiS robi to, na co Kaczyński stawiał trzydzieści lat temu: niepodległość i podmiotowość Polski, bezpieczeństwo kraju jako sojusz z NATO, Europa - tak, ale ojczyzna, a nie lewackie super-państwo, oraz rozwój gospodarczy (poparł choć z zastrzeżeniami pierwszy plan Balcerowicza) i wreszcie – zwracanie Polakom zagrabionego. Stąd Porozumienie Centrum – pierwsza partia Kaczyńskiego – wybrało sobie resort budownictwa, a dzisiejsze dopiero rodzące się „Mieszkanie Plus” to dosłowna realizacja obietnic premiera Kaczyńskiego sprzed dekady. Ten program – na który bardzo stawia dziś prezes PiS – wciąż jawi się jako miraż równie wirtualny dla większości, jak auta elektryczne.
Lecz przypomnijmy sobie, że dwa lata temu nie tylko większość mainstreamowych mediów, ale i znaczna część głosujących na Prawo i Sprawiedliwość nie wierzyła w 500+.
Fiasko „kaczorowego”, twarz 500+
I to Beata Szydło stała się twarzą tego sztandarowego programu PiS. Próba Joachima Brudzińskiego wprowadzenia do polszczyzny 500+ jako „kaczorowego” była równie nieskuteczna, jak niedawna deklaracja samego Kaczyńskiego w „Gościu Wiadomości”, iż to jego pomysł. Nieskuteczna, bo nie zeszła pod strzechy. I cóż z tego, że – jak się dowiedziałem nie tak dawno temu – przy potężnym sprzeciwie części ministrów. Nawet ci, którzy następnie wprowadzali program, pielgrzymowali na Nowogrodzką z kartkami analiz, by przekonać prezesa, że Polski nie stać, że się nie uda. Że jeśli już, to 200, maksymalnie 300 złotych. Prezes był nieprzejednany: 500 złotych i koniec. (Dziś widać, że to on miał, a nie eksperci – rację polityczną, gospodarczą i społeczną. Warto to przypomnieć tym, którzy mówią, że się szalenie myli).
To, że Beata Szydło zlała się Polakom z 500+ niczym Janusz Gajos z Jankiem, Czterema pancernymi i psem – to jej wielki kapitał na przyszłość i spory problem dla wytłumaczenia tej roszady. Bo premier Szydło udała się operacja, której nie wyszła jej poprzedniczce z PO. Stała się „Matką-Polką” dbającą o godność na zewnątrz, nie napastliwą, ale dającą poczucie bezpieczeństwa. Nie taką, która po trzy razy wskazuje palcem ni to pytając, ni to każąc zjeść jajecznicę, czy kontrolując kotlet w pociągu, ale taką – jak to ktoś napisał doskonale w internecie – która siedzi obok nas w ławce w kościele.
Dlaczego jej się udało, a Ewie Kopacz nie? Zastanówmy się nad tym. Nie tylko dlatego, że to była realna pomoc dla milionów polskich rodzin. „Mieszkanie dla Młodych” też nią było. Jest oczywiście ogromna przepaść między osobowościami obu pań byłych premier. To jasne. Ale różni się też ich zaplecze. Za Ewą Kopacz stał Donald Tusk (najdobitniej Polacy widzieli to w praktyce, gdy w ciągu 24h zmieniła zdanie – zdradziła Grupę Wyszehradzką, zagłosowała za programem obowiązkowej relokacji), a za Beatą Szydło stał Jarosław Kaczyński (ten sam, który jeszcze jako lider opozycji wywołał oburzenie sprzeciwem wobec emigrantów, mówiąc o szwedzkich „no-go zone”).
Prawda jest więc taka, że Beata Szydło w pamiętnym wystąpieniu przed Parlamentem Europejskim mówiła tekstem wypowiedzianym rok wcześniej przez Kaczyńskiego. Szydło była najlepszym rzecznikiem, „opowiadaczem” rządów Prawa i Sprawiedliwości i świetnym realizatorem jego wizji, ale teraz wizja jest inna. A raczej: najwyraźniej tryby tej maszyny zaczynały się zacinać (tak jak z Andrzejem Dudą?).
Nie byłoby sukcesu 500+, sukcesu Szydło bez zaplecza, jakie przygotował jej Kaczyński. Polacy realnie obawiali się, że wypłat 500+ będzie raptem kilka. Strach podsycał jazgot, że „z całą odpowiedzialnością pieniędzy w budżecie nie ma i nie będzie”, który został zastąpiony obawą, że się wszystko zawali, bo kasa jest tylko z wpłaty za koncesje LTE. I tu wchodzi Mateusz Morawiecki, którego walka z wpisanym w system podatkowy okradaniem nas wszystkich, zabezpieczyła funkcjonowanie 500+ do końca rządów partii Kaczyńskiego. Czyli o wiele dłużej niż raptem klika wypłat. Nie byłoby więc sukcesu Szydło bez Morawieckiego.
Poza Kaczyńskim nie ma prawicy
Co nie oznacza, że Morawiecki będzie dobrym front-manem. Rwetes, który podnosi się przy roszadzie Szydło–Morawiecki pokazuje iż dwa lata w polityce to szalenie wiele. I to trzeba brać pod uwagę. Wytłumaczenie sensu roszady to najtrudniejsze przed PiS teraz zadanie. Bo ci, którzy kilka lat temu wypominali Szydło, że ówczesna burmistrz Oświęcimia, chcąc przenieść się do wielkiej polityki, najpierw zgłosiła akces do Platformy Obywatelskiej, a tylko czarna polewka sprawiła, że jest w PiS (odwrotnie niż Stefan Niesiołowski), dziś są #muremzaBeatą. Przedstawiają się jako beton, gotowy za „ich Beatę” wszystko…
No właśnie. Prawie wszystko. A jak wiadomo „prawie” robi różnicę. Partyjny aparat nie raz przeciwko prezesowi szemrał (gdy Morawiecki w ogóle pojawił się), groźnie pomrukiwał (gdy został „super-ministrem”), ale kolejne secesje i ich dalsze losy pokazały mu jedno: Tak jak poza Kościołem nie ma zbawienia, tak nie ma prawicy zdolnej rządzić w Polsce bez Jarosława Kaczyńskiego.
Dzieje secesjonistów (Polska XXI, Polska Jest Najważniejsza, Solidarna Polska czy K. Marcinkiewicz i K. M. Ujazdowski) skutecznie zaszczepiły elektorat, który nie da się nabrać na „nowy, lepszy nie-PiS”, czy „PiS bez Kaczyńskiego” (patrz Porozumienie Centrum po jego odejściu). Prezes to wie. I to, że po dwóch latach rządów na prawo od PiS nic poważnego nie powstanie, bo Kukiz’15 wydaje się być efemerydą, zresztą mocno skłóconą wewnętrznie, zwłaszcza z neoendekami. Na prawo od PiS nic więc nie będzie (i wiedzą to Ziobryści, którzy blefowali, że jak Beata odejdzie, to oni zrywają koalicję i zabierają swoje parę szabel).
W stronę Porozumienia Centrum
Sądzę, że logiką roszady Kaczyńskiego jest ów słynny „Budapeszt w Warszawie”. Przyznajmy, gdy wypowiadał tę obietnicę, wielu traktowało ją jako dobrotliwe majaki o dawno przebrzmiałej wielkości. Prezes PiS jednak wie, że żeby„Budapeszt” był trwały niczym rządy Orbana, musi przesunąć partię do – nomen omen – centrum. (I dlatego tak wielkie wsparcie od Kaczyńskiego otrzymuje inicjatywa Gowina, której użyczył nawet nazwę „Porozumienie”.)
Ziści się wtedy czarny sen Adama Michnika: Kaczyński bierze prawie wszystko: od prawicowego światopoglądu, przez umiarkowane prorynkowe centrum, aż po lewicową wrażliwość społeczną, a wówczas rządy PiS trwają kolejne kadencje, prezydent Andrzej Duda nie zajmuje miejsca w tvn24 opuszczonym przez Kazimierza Marcinkiewicza, cała coraz bardziej marginalna opozycja zupełnie już upodobnia się w zachowaniu do Stefana Niesiołowskiego (którego do PiS nie przyjął więc ten poszedł do PO), a nową konstytucję negocjuje koalicja… Porozumienia (z) Centrum.
Wówczas spełni się także marzenie Jarosława Kaczyńskiego, który przed laty zadeklarował, że jedynym tytułem, który go naprawdę interesuje jest „emerytowany zbawca Ojczyzny”.
Antoni Trzmiel jest dziennikarzem Telewizji Polskiej i szefem portalu dorzeczy.pl. Jego analizy nie należy utożsamiać ze stanowiskiem redakcji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.