Wacław Niżyński był jednym z najwybitniejszych tancerzy baletowych XX w. W wieku 30 lat zakończył karierę, by kolejne 30 lat życia spędzić w szpitalu psychiatrycznym z diagnozą, która brzmiała jak wyrok: schizofrenia. Historię genialnego szaleńca językiem sceny i tańca opowiedział swoim widzom Teatr Wierszalin. „Bóg Niżyński” w reżyserii Piotra Tomaszuka miał swoją premierę siedemnaście lat temu, ale od tego czasu nie stracił na aktualności. Niedawno znów pojawił się na scenie jednego z najbardziej oryginalnych polskich teatrów.
Tytułowy bohater dowiaduje się o śmierci Sergiusza Diagilewa, swojego promotora i kochanka zarazem. Postanawia odprawić panichidę, czyli prawosławne nabożeństwo żałobne, w kaplicy szpitala dla obłąkanych. Towarzyszą mu w tym jego wielbiciele, a właściwie wyznawcy – grupa pacjentów, którzy dla słynnego baletmistrza są gotowi zrobić wszystko. Nie jest to jednak tradycyjna, zgodna z kanonem panichida. „Zatańczę na twoim grobie, Sierioża” – zapowiada Niżyński, i tę zapowiedź spełnia. W mrocznej, opuszczonej kaplicy, rozświetlanej płomieniami cerkiewnych świec, geniusz oddaje się swojemu szaleństwu. Odtwarza swoje największe choreograficzne dzieła: „Pietruszkę”, „Popołudnie fauna” i „Święto wiosny”. Wykonuje ekstatyczny, dionizyjski wręcz taniec, w którym rzuca wyzwanie Bogu, z którym się porównuje, rywalizuje, którego miejsce chce zająć. Głosi „niepokój wszystkim”. Nazywa siebie „świętym idiotą”, „pajacem Bożym”, który „tańczy genialnie, ale sprawia wrażenie tępego”. Wbrew pozorom, nie jest to jedynie obrazoburczy bełkot schizofrenika. Niżyński w kulturze rosyjskiej uwielbiał nie tylko prawosławne ikony, które wisiały zresztą na ścianach kaplicy podczas tej dziwnej panichidy, ale w spektaklu ich „rolę” odgrywały białe płachty (być może twórcy nie chcieli użyć prawdziwych świętych obrazów w obrazoburczych scenach). W swoim dzienniku wyraża natomiast wielkie uznanie dla Fiodora Dostojewskiego. Tytułowym bohaterem powieści „Idiota” był „książę Chrystus”, jak sam autor nazwał Lwa Myszkina. Ziemskie wcielenie chrześcijańskiego dobra, „pozytywnie piękny człowiek”, który jednak poniósł porażkę, ponieważ nie spotkał się ze zrozumieniem ze strony zepsutego świata. Zbitka „święty idiota” w uszach odbiorcy, ukształtowanego przez zachodni racjonalizm, brzmi jak oksymoron. Obłęd nie może się przecież łączyć z sacrum.
Tymczasem w irracjonalnej z natury rosyjskiej kulturze prawosławnej ukształtował się fenomen jurodstwa, czyli „szaleństwa Chrystusowego”. Bardziej ludowy, niż kanoniczny fenomen. Jurodiwyj Niżyński nie tyle więc świadomie kpi z Boga w stylu współczesnych antyklerykałów, co podejmuje obrazoburczą grę z sacrum, czerpiąc z elementów tradycji wschodniego chrześcijaństwa. Narzuca się też skojarzenie z filozofią Fryderyka Nietzschego, który w traktacie „Antychrześcijanin” nazwał Jezusa „idiotą”. Kontrowersyjny myśliciel był, podobnie jak Niżyński, oczarowany Dostojewskim, możliwe więc, że użył tego określenia w nawiązaniu do powieści o księciu Myszkinie. Nietzscheański jest jednak przede wszystkim ekstatyczny taniec geniusza, który stawia estetykę (sztukę) ponad etyką (czy też raczej moralnością chrześcijańską). Nadczłowiek stawia siebie nie tyle nawet poza, co ponad dobrem i złem. „Tańczę dla siebie, nie dla Boga” – przyznaje z dumą Niżyński.
Ponosi jednak klęskę. Jako artysta jest skończony, jako człowiek jest skończony. Na baletowej scenie był narzędziem w rękach Diagilewa, który zręcznie nim manipulował. A gdy Niżyński ożenił się z węgierską tancerką, zazdrosny kochanek wyrzucił baletmistrza z zespołu. Diagilew tak naprawdę umarł dla Niżyńskiego już wówczas. Albo odwrotnie: to Diagilew „zabił” Niżyńskiego, podpisując na jego karierę wyrok. Słynny tancerz nie wrócił już do dawnej chwały. Afirmacja życia poprzez ekstatyczny, nietzscheański taniec w przyszpitalnej kaplicy jest próbą oszukania artystycznej – i psychicznej – śmierci. „Niepokój wszystkim”, który głosi Niżyński, jest przede wszystkim stanem jego ducha. Artysta miota się między miłością, a nienawiścią, świętością, a potępieniem, szczęściem, a rozpaczą. Kreuje się na ukrzyżowanego Chrystusa. Śpiewy towarzyszącego mu chóru pacjentów, stylizowane na muzykę cerkiewną, tworzą niesamowity, niepowtarzalny klimat – podobnie jak w wielu innych spektaklach Teatru Wierszalin, który znakomicie potrafi wykreować uduchowioną atmosferę. Jednak taneczna panichida Niżyńskiego ostatecznie nie ma w sobie nic z prawdziwego, mistycznego uniesienia. Uważny widz zrozumie, że na scenie przed nim nie stoi ani prorok, ani parodia proroka, tylko nieszczęśliwy szaleniec.
I właśnie dlatego nieporozumieniem byłoby nazwanie spektaklu Tomaszuka obrazoburczym. Historia biseksualisty, który uwierzył, że jest Bogiem, nie ma w żadnym przypadku charakteru antyklerykalnego. Świętokradcze tyrady i zachowania tancerza pokazane są z dystansu. Nie jest przecież Niżyński pozytywnym bohaterem tej historii. Jest fascynującym, ale bynajmniej wcale nie godnym naśladowania zjawiskiem. To głęboka i wstrząsająca opowieść o szaleństwie i geniuszu. Niejednoznaczna i fascynująca, co w przypadku podobnej tematyki jest rzadkością na polskiej scenie. Wydaje się, że w wykonaniu wielu znanych teatrów opowieść o Niżyńskim mogłaby mieć zupełnie inny wydźwięk.
Tancerz zapewne pokazany byłby jako ofiara swoich czasów, zmuszony przez opresyjną kulturę patriarchatu do małżeństwa, a przez to niemogący w pełni realizować swoich homoerotycznych potrzeb. Fascynująca historia Niżyńskiego zostałaby spłycona, zideologizowana i upolityczniona. Jak to się modnie mówi – zaktualizowana, czyli na siłę uwspółcześniona i wpisana w kontekst dzisiejszych sporów. A geniusz stałby się ikoną LGBT. Nic z tych rzeczy nie da się odczytać w spektaklu Tomaszuka. Niżyński, świetnie wykreowany przez aktora Rafała Gąsowskiego, jest w swym pociągu seksualnym niepohamowany i bezwstydny. Z lubością opowiada o przygodach z „kokotami”, czyli męskimi prostytutkami. Już bardziej wpisuje się w prawicowe stereotypy o gejach, którym „chodzi tylko o fizyczność”, niż w lewicową idealizację homoseksualistów. Nie oznacza to jednak również, że jest to spektakl homofobiczny. Nie, to po prostu spektakl uczciwy, pokazujący Niżyńskiego takim, jakim był. A właściwie – jakim sam siebie opisał w „Dzienniku”. Orientacja seksualna jest jedynie dopełnieniem tego wizerunku. Obrazu samotnego, nieszczęśliwego geniusza, który diabolicznym miejscami tańcem bezskutecznie próbował zagłuszyć wewnętrzną pustkę.
„Bóg Niżyński” to jeden z najlepszych i najbardziej typowych spektakli Teatru Wierszalin. Teatru, który potrafi stworzyć niepowtarzalny klimat, przenosząc na scenę autentyczną duchowość i naturalną wielokulturowość Podlasia – czyli pogranicza kultur polskiej i (szeroko rozumianej) wschodniosłowiańskiej, prawosławnej. A przy tym tworzy ów klimat poza i ponad ideologicznymi podziałami. Nie męczy publicystyką, nie sięga po dekonstrukcję, ale też unika tworzenia sztywnych „akademii ku czci”. Udowadnia, że można mówić o duchowości bez obrazoburstwa i bez prawienia kazań. I pokazywać estetyczne piękno wiary, bez nachalnego (a zatem nieskutecznego) ewangelizowania.
„Bóg Niżyński”
Teatr Wierszalin
Reżyser: Piotr Tomaszuk
Obsada: Rafał Gąsowski, Monika Kwiatkowska, Katarzyna Wolak-Gąsowska, Mateusz Tymura, Dariusz Matys
Scenografia: Eva Farkasova, Jano Zavarski
Muzyka: Piotr Nazaruk
Czytaj też:
Rzeźbiarz i scenograf Jerzy Kalina z Orderem Orła BiałegoCzytaj też:
Znany aktor ukrywał chorobę. "Po zejściu ze sceny padał jak zbity pies"