1.
Spot Trzaskowskiego z 2009 roku budzi, najdelikatniej mówiąc, mieszane odczucia. Nawiązanie do rozstrzeliwania w kontekście reklamy, choćby i wyborczej, nawet jeśli było zarazem nawiązaniem do jednej z ról Michała Żebrowskiego, jest w Polsce zawsze ryzykowne. Trudno więc tego filmu bronić i pewnie gdyby Trzaskowski miał lepszych doradców, mógłby bombę szybko rozbroić, stwierdzając, że niezależnie od intencji i kontekstu pomysł nie był najmądrzejszy i dziś trzeba za niego przeprosić. Sprawa byłaby zamknięta.
Dlaczego kandydat PO zachował się inaczej? Może nie ma w jego otoczeniu nikogo, kto podpowiedziałby mu, że czasami damage control oznacza przepraszanie, nawet jeśli nie czujemy się winni. A może nawet są w jego otoczeniu osoby, które w ogóle takiej optyki nie akceptują. Przewija się tam na przykład Konrad Niklewicz, który kiedyś zajmował się polską prezydencją w UE, rozdymając to wydarzenie poza wszelkie rozsądne miary, potem był wicedyrektorem think-tanku PO (zajmującego się raczej robieniem propagandy niż myśleniem), a na Twitterze odznaczał się jako jeden z najaktywniejszych i zarazem najbardziej agresywnych platformerskich propagandystów.
Nie zmienia to faktu, że afera sprawia przykre wrażenie. Po pierwsze dlatego, że dziewięcioletni spot Trzaskowskiego nie ma kompletnie nic wspólnego z obecną kampanią wyborczą. To po prostu kolejny spektakl, w którym dwie ekipy nawalają się pałkami po głowach zgodnie z doskonale znanym i najłatwiejszym schematem. Znacznie przecież prościej ciągnąć przez dzień czy dwa absurdalny shitstorm, odwołujący się głównie do emocji, niż spierać się o miejski transport albo pomysły obecnego ratusza, żeby zwężać kolejne warszawskie ulice.
Po drugie, ponieważ spot został nie przypadkiem wyciągnięty tuż przed dzisiejszą rocznicą Powstania Warszawskiego, a wielu piszących o nim prorządowych komentatorów sugerowało (choć nie padło to wprost), że został nakręcony dopiero co, dokonując tym samym pewnej manipulacji. Pytanie, kto ów filmik wyciągnął z archiwum – czy pracowici riserczerzy prorządowych mediów czy też ktoś w Platformie, kto nie życzy Trzaskowskiemu wygranej – jest również ciekawe.
Rację będą mieli rzecz jasna ci, którzy wskażą, że tak wyglądałaby zapewne kampania również w Stanach Zjednoczonych. Tamtejsi sztabowcy celują w odkopywaniu archeologicznych znalezisk, które mogą skompromitować kontrkandydata i nikt nie uznaje tego za złamanie jakichkolwiek zasad. Wszak nawet spot sprzed dziewięciu lat może nam coś powiedzieć o kandydacie, podobnie jak jego obecna reakcja na jego ujawnienie. Z tym że każdy musi być przygotowany, że jego przeszłość zostanie dokładnie przetrzepana. Wnioski niech wyciąga każdy na własny rachunek. Mnie jednak zraża przesunięcie punktu ciężkości debaty pomiędzy dwoma głównymi kandydatami w stronę rytualnej wojenki, opartej na ogranym schemacie, zamiast koncentrowania się na tym, co naprawdę ważne dla miasta.
2.
Przy tej okazji kilka słów na temat również nieco już rytualnej dyskusji o Powstaniu Warszawskim. Dziś, gdy nadchodzi Godzina W, nie będę jednak pisał o samym Powstaniu (mój stosunek do niego jest P.T. Czytelnikom zapewne świetnie znany), ale o paru niezmiennie się pojawiających, a przy tym bardzo irytujących i bardzo nonsensownych twierdzeniach, dotyczących samej debaty o nim.
Twierdzenie pierwsze: to nie jest moment, żeby dyskutować o Powstaniu.
Jest dokładnie przeciwnie: o ważnych wydarzeniach należy dyskutować, także krytycznie, właśnie wtedy, kiedy się je wspomina i kiedy najwięcej osób się nimi interesuje. Jaki sens ma rozmowa o Powstaniu Warszawskim w lutym czy listopadzie? Jestem przekonany, że nikt normalny – z powstańcami włącznie, którzy miewają w tej sprawie wielu ochotniczych adwokatów – nie odbierze krytyki Powstania jako przedsięwzięcia militarnego czy politycznego jako uderzenia w nich samych, w ich bohaterstwo i poświęcenie.
Twierdzenie drugie: nie znamy tamtych czasów, emocji, nie możemy niczego osądzać.
Gdyby przyjąć taką optykę, nie moglibyśmy dyskutować o żadnym wydarzeniu historycznym i żadnego oceniać. Nie znamy emocji walczących pod Grunwaldem, nie było nas tam. Nie braliśmy udziału w wojnie trzynastoletniej, nie znamy osobiście nikogo, kto biłby się pod Oliwą, nie żyje już nikt, kto walczyłby z Chmielnickim, szedłby przez Polskę razem z Karolem Gustawem pod rękę z Radziejowskim, uczestniczył w Konfederacji Barskiej, Sejmie Wielkim czy którymś z XIX-wiecznych powstań. Mimo to o każdym z tych zdarzeń możemy i powinniśmy dyskutować, ponieważ, po pierwsze, to sprawia, że nasza historia żyje i, po drugie, że się z niej uczymy, a, jak wiadomo, historia magistra vitae est.
Co więcej, mamy pełne prawo dyskutować również o zdarzeniach, których uczestnicy żyją. Rozmawiamy przecież i o latach 50., i o roku 1968, i o „Solidarności” w latach 80. Dlaczego miałyby tu istnieć jakieś wyjątki?
Twierdzenie trzecie: krytyczna dyskusja o Powstaniu Warszawskim to podważanie ważnego mitu.
Tak stawiając sprawę, można zamknąć rozmowę na niemal każdy historyczny temat, który postanowimy zmitologizować. Rzecz w tym, że dyskusja dotyczy również tego, czy i w jaki sposób tworzyć i posługiwać się historycznymi mitami, zatem uznanie, że wymogi mitologii powinny debatę zamykać, jest błędem logicznym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.