Gdyby zdecydowana większość głosujących, która w czerwcu 2003 r. poparła w referendum członkostwo Polski w Unii Europejskiej, wiedziała, w jakie monstrum ta organizacja przekształci się w ciągu najbliższych dekad, zapewne wynik tego głosowania byłby inny. Nie chodzi jednak o to, że zbyt mało Polaków miało wówczas ducha prorockiego. Dla większości z nas członkostwo w UE oznaczało symboliczny powrót Polski do Europy – w rozumieniu historycznie ukształtowanej wspólnoty cywilizacyjnej, od której zostaliśmy brutalnie oddzieleni żelazną kurtyną w latach 1944–1945. Unia, którą po prostu utożsamialiśmy z Zachodem (czy z Europą właśnie), była wcieleniem tego, o czym marzyliśmy w systemie komunistycznym: wolności obywatelskiej, narodowej, kulturowej i gospodarczej. Ta ostatnia miała oznaczać szybki rozwój społeczny, prowadzący nas do wyśnionej krainy zachodniego dobrobytu. Liczyliśmy przy tym na dopływ ogromnych środków z funduszy pomocowych oraz nowych technologii, żeby jak najszybciej nadrobić dystans spowodowany dziesięcioleciami obowiązywania "gospodarki planowej". A wisienką na torcie miały być otwarte granice i swoboda przemieszczania się – także w poszukiwaniu dobrze płatnej pracy. W dodatku unijni politycy wydawali nam się elitą elit i klubem europejskich dżentelmenów (chociaż w istocie bardziej pasowałoby tu określenie "klub gangsterów", tylko że elegancko ubranych i z dobrymi manierami).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.