Żartobliwie można by rzec, że swojemu elektoratowi, rozczarowanemu przegraną "Bążurka", postanowił Donald Tusk dać na pociechę przynajmniej Żurka. Mniej żartobliwie – powtórzyć to samo innymi słowami. Bez wątpienia cała rekonstrukcja rządu została przeprowadzona przede wszystkim dla zdeklarowanych wyborców Platformy Obywatelskiej, by osłodzić im rozczarowanie klęską Rafała Trzaskowskiego i upadek wiary, że uda się jeszcze dowieść "sfałszowania wyborów" albo w jakiś inny sposób je unieważnić. Zresztą sam Tusk nie próbował tego ukryć, wielokrotnie powtarzając na różne sposoby podczas ogłaszania zmian, że "jedna wywrotka nie oznacza przegranej w wyścigu", że jego formacja podnosi się po przegranej i "idzie do przodu".
Spośród licznych powodów rozczarowania "żelaznego elektoratu" fiasko zapowiadanych półtora roku temu bardzo gromko "rozliczeń z PiS" nie jest zapewne największe – badania fokusowe prowadzone w tej grupie wskazywały, że bardziej boli ją zawód, iż rządy "naszej partii" nie poprawiły jej materialnego bytu, że nie nastąpiła oczekiwana likwidacja programów socjalnych PiS i odwrócenie transferów finansowych do wielkich miast i "wanna be klasy średniej". Ale ze wszystkich tych rozczarowań tylko w sprawie "rozliczeń" miał Tusk kogo rzucić sfrustrowanym wyznawcom na pożarcie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

