Chaos, chaos – mówił dziennikarzom w Sejmie Rafał Grupiński w dniu, w którym posłowie Platformy Obywatelskiej wybierali nowego szefa klubu parlamentarnego. Do końca nie było wiadomo, czy Ewa Kopacz w ogóle zdecyduje się kandydować. Kiedy ogłosiła, że jednak stanie do walki ze wspieranym przez Grzegorza Schetynę Sławomirem Neumannem, wydawało się oczywiste, że będzie miała większość. – Skoro startuje, to znaczy, że policzyła szable i ma ich więcej od Schetyny – komentowali posłowie PO.
Kiedy gruchnęła wieść, że Kopacz jednak walkę przegrała, i to nie o włos, bo aż 22 głosami, część z nich była mocno zaskoczona. Równie mocno zaskoczona wydawała się sama była premier. Po tej porażce, jak mówią jej partyjni koledzy, była w bardzo złym stanie. Nie potrafiła zresztą tego ukryć, nerwowo powtarzając do kamer telewizyjnych: „Oczywiście wygrał mój konkurent”. – Już po Ewie – skwitował jeden z posłów Platformy.
Szybko okazało się, że miał rację. Już następnego dnia na posiedzeniu partyjnej Rady Krajowej Kopacz poinformowała, że wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie będzie się ubiegać o stanowisko przewodniczącej Platformy. To wydarzenie pokazuje zresztą, jak słabym politykiem była i jak bardzo mylili się sympatycy PO, którzy przekonywali, że jest ona godnym następcą Tuska. „Jeśli ktoś się łudzi, że spod twardej ręki Tuska przeskoczy teraz w delikatne rączki Pani Ewy, to bardzo się rozczaruje [...]. Z Ewą Kopacz nie ma żartów. Jak chwyci, to nie odpuści” – pisał publicysta Jacek Żakowski, kiedy obejmowała po Tusku funkcję premiera. Tymczasem wystarczył jeden dzień, by „żelazna Ewa” wypadła z politycznej układanki w Platformie. (…)
fot. Adam Chełstowski/FORUM