Nie potrafię zrozumieć decyzji Komisji Europejskiej, która postanowiła uruchomić procedurę badającą stan praworządności w Polsce. Wprawdzie można utrzymywać, że rzecz to bez wielkiego znaczenia, bo KE jedynie chce zapoznać się z sytuacją i uzyskać więcej informacji. Mało to przekonujące. W oczywisty sposób w skutek działania komisarzy Polska zostaje napiętnowana, bo najwyraźniej podejrzenia co do stanu jej demokracji są uzasadnione. Żeby się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na krajowe lub zagraniczne portale informacyjne. Proste pytania brzmią zatem tak: Czy komisja miała prawo podjąć taką decyzję? Czy skoro to zrobiła, istnieje tryb rozpatrywania tego typu przypadków i docierania do prawdy? Czy ktoś zastanowił się nad szkodami, które z tego wynikają?
Po pierwsze, nie wiadomo, czy KE ma w ogóle uprawnienia do wszczynania takiej procedury. Wydaje się, że może ona badać praworządność działania instytucji unijnych, a nie suwerennych państw. To dość oczywiste. W jaki bowiem sposób 28 komisarzy miałoby ocenić polityczno-prawny spór między władzami a opozycją w Polsce? Nie mają ani potrzebnej wiedzy – przypomnę, że większość to byli politycy, a nie specjaliści od prawa – ani wystarczających środków do określenia stanu faktycznego. W każdym państwie Unii rola instytucji kontrolujących zgodność z konstytucją, takich jak Trybunał Konstytucyjny, i ciał pośredniczących jest różna. Ba, przypomnę, że w Wielkiej Brytanii konstytucji w ogóle nie ma! Podobnie w różnych państwach różny jest sposób powoływania lub odwoływania szefów mediów publicznych. Na podstawie zatem jakiej jednej reguły Komisja Europejska będzie rozpatrywać sprawę Polski? Co przyjmie za miarę praworządności? Czy będzie to robić tylko przewodniczący, czy inne, wybrane do tego ciało?
To tym bardziej istotne, bo, po drugie, nie sposób ustalić, w jaki to niby sposób komisja podjęła swoją decyzję o wdrożeniu procedury badania polskiej praworządności. Wiadomo jedynie, że nie dokonało się to w drodze głosowania. Hm, czy ja dobrze rozumiem? Komisja, ciało z powo- łania i z natury niedemokratyczne, gdzie pracują urzędnicy delegowani przez poszczególne państwa, podejmuje decyzję, nie wiadomo na podstawie jakiej zasady, że będzie badać demokrację w Polsce? Usłyszałem, że po prostu decyzja została podjęta, bo do tego głosowanie nie jest potrzebne. Więcej, wiceprzewodniczący komisji nie potrafił odpowiedzieć na pytanie jednego z zachodnich dziennikarzy, dlaczego taką procedurę uruchomiono akurat w stosunku do Polski. Czyli, wnoszę z tego, o wszczęciu lub niewszczynaniu procedury decyduje arbitralna wola przewodniczącego i jego zastępców? Zabawne. Jeszcze dziwniejsze jest to, że nikt tu nie krzyczy o łamaniu reguł, o zamachu na demokrację. A przecież, nie waham się użyć tego słowa, decyzja została podjęta w trybie co się zowie „inkwizycyjnym”. Nie tylko bowiem jej podjęcie spowija tajemnica, lecz także nie jest dokładnie ustalona żadna procedura odwoławcza. Rząd polski zadeklarował, że będzie z komisją współpracował, w języku brukselskim dialogował. Doskonale. Gdyby jednak uznał, że mu ten dialog nie odpowiada, do kogo miałby się zwrócić? Albo, jeśli uzna, że jednak po drugiej stronie spotyka się ze złą wolą, a jego wyjaśnienia nie są przyjmowane, do kogo ma się odwołać? Czy w trakcie wyjaśniania wyjaśnienia przedstawiane przez rząd będą miały w oczach komisarzy taką samą wartość jak opinie opozycji? Przecież jeśli tak, oznaczałoby to ostatecznie, że Komisja Europejska zyskuje rangę ponadnarodowego arbitra, supersądu decydującego o tym, kto jest suwerenem. Kto jej takie prawo przyznał?
Po trzecie, badanie polskiej demokracji będzie oznaczać przynajmniej pośrednio wsparcie dla opozycji. Jeśli KE coś bada, to znaczy, będzie brzmiał wniosek, że ma co badać. Dokładnie tak już interpretują słowa komisarzy politycy Platformy i antypisowscy publicyści. Komisja stała się zatem stroną sporu w Polsce. Wielu komentatorów zwraca wprawdzie uwagę, że w ostateczności i tak wszystko skończy się na niczym, bo decyzje o sankcjach należą do Rady Europejskiej, do szefów rządów, a tu potrzebna jest jednomyślność. To prawda. Tylko co z tego wynika? Czyżbyśmy mieli zgodzić się z tym, że komisja ma prawo włączyć się do polskiej debaty i wspierać jedną ze stron?
I rzecz ostatnia. Ledwo decyzja komisji dotarła do opinii publicznej, pojawiła się lawina komentarzy, których autorzy ogłosili, że Polska a to stała się czarną owcą Unii, a to przestała być prymusem, a to spadła w rankingu. Jest, mniemam, odwrotnie. Właśnie słaba pozycja Warszawy, efekt wieloletnich zaniedbań, pozwolił komisji podjąć tak nieodpowiedzialną i krótkowzroczną decyzję. Nie wyobrażam sobie, że podobnie postępowałaby w stosunku do Niemiec lub Francji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.